Music

piątek, 12 października 2018

Epilog


Dzień dobiegał końca. Zmrok rozproszył się po całej okolicy. Zimne powietrze odbijało się echem od jego zmarzniętych policzków. Próbował ochronić się  przed nim, nakrywając się coraz to wyżej szalem. Przekładał w ręce bukiet kwiatów, próbując znieść jakoś tą okropną świadomość, że nie wszystko będzie znów takie same.
Siedział na ławce, nie płakał. Poprzedniej nocy wypłakał się za wszystkie czasu, co tylko świadczyło o tym, że owa dziewczyna była dla niego wszystkim. Błądził wzrokiem o kamiennej tablicy, na której wyżłobiony został napis "Rachel Lyrae Trust-Black - na zawsze w naszych sercach".
Wiatr rozsiewał mu rude włosy, które wraz utraciły swój blask. Na jego bladej twarzy malował się żal i strapienie, a to zdarzyło się tydzień wcześniej.
Po śmierci Rachel wszystko się zmieniło. Wojna skończyła się, ale nie bez ofiar, a z nią skończyło się coś jeszcze. Dyrekcja Hogwartu pod wodzą Minerwy McGonagall ogłosiła odbudowę szkoły.
Niektórzy uczniowie wypisali się ze szkoły od razu, a ich rodzice złożyli skargi w związku z "narażeniem życia" przez niekompetencje nauczycieli. Inni po prostu nie mogli tam wrócić wiedząc, że nie czekają na nich bliskie im twarze. Jeszcze inni całkowicie rzucili szkołę, przenosząc się do świata mugoli by tam zapomnieć o magii, a wraz z nią o wydarzeniach minionej zimy. Zmienił się wygląd. Zmienili się ludzie. Zmieniły się zaklęcia. Wszystko poszło do przodu. Tylko nie on.
W ludziach, których mijał na zewnątrz doszukuje się Jej. Popadł w obsesję, nie był w stanie prowadzić nawet sklepu wraz z bratem. Ciągle błądził po uliczkach Hogsmeade wspominając dawne czasy. Jej aksamitny głos, uśmiech. Oczywiście, wykonywał podstawowe czynności, jadł, spał, mył się, tylko z ta różnicą, że żadna z tych czynności nie miała dla niego żadnego znaczenia.
Nie bał się przyznać tego sam przed sobą, umarł wraz z nią.
Wychylił się delikatnie, wyciągnął drżącą dłoń i odłożył czarną różę na jej, jeszcze nie dokończony nagrobek. Robił tak codziennie, wstawał wcześnie rano, aby wraz z nią powitać nowy dzień.
Jutro miał odbyć się kluczowy moment. Jej pogrzeb.
Wraz z Yvonne przygotowywał wszystko tak starannie, jak tylko potrafił.
Rachel miała spocząć wraz z jej przybranym ojcem. Nie kłócił się z nią, nie miał nawet takiego prawa. Wiedział, że wraz straciła i męża i córkę. Przeżyła bardzo wiele, co również i na niej się odbiło.  Kobieta oddała się całkowicie swojej pracy, poświęcając każdą swoją wolną chwilę na malowanie. Jej ból sprawiał, że obrazy stawały się coraz to bardziej popularne w świecie mugoli.
David odnalazł swoich rodziców całych i zdrowych, doszło do ich pojednania, mimo tego, że jego siostra zginęła. Przeprowadził się razem z nimi na drugi koniec kraju. Nie utrzymywał z nikim kontaktu. Greg postanowił wrócić do szkoły, na swój ostatni rok, a jego działania sprawiły, że w nowo odbudowanym Hogwarcie poza pomnikiem Harry'ego, Rona i Hermiony pojawi się także jej podobizna.
- Gdybym tylko mógł cofnąć czas...- mruknął pod nosem Fred nadal tępo wpatrując się w napis.
Usłyszał jakieś kroki za sobą, nie spojrzał tam, nie miał nawet na to ochoty. Ktoś położył mu rękę na ramieniu. W tym momencie odruchowo spojrzał za siebie. Ku jego zdziwieniu zobaczył tam Profesora Slughorna, trzymającego w dłoniach jakiś pogięty pergamin.
- Dzień dobry Panie Weasley.- odparł spokojnie i dosiadł się do chłopaka.- Wiedziałem, że Pana tutaj spotkam. Fred nic nie odpowiedział, słowa "dzień dobry" już dawno straciły dla niego znaczenie.
- Słyszałem synu, że ostatnio nie najlepiej funkcjonujesz.
- Pan się temu dziwi?- spytał pretensjonalnie.
- Nie.- roześmiał się nerwowo.- Nie o to chodziło. Mam tu coś dla Ciebie.- mężczyzna przejechał przed oczami chłopaka wcześniej  wspomnianym pergaminem i podał go Fredowi.- Miałem dać ci go dopiero po pogrzebie, ale w tej sytuacji. Sam rozumiesz.
Fred otworzył oczy ze zdziwienia, a w jego głowie wiły się różnorakie myśli. Obrócił pergaminem kilka razy po czym odwinął go zwinnie. W lewym prawym rogu widniał napis: "Do Freda Weasley'a".
- Skąd Pan to ma?- spytał szybko.
- Zaraz po wojnie znalazłem go, był wciśnięty w ramę ze zdjęciem Regulusa Blacka.- odpowiedział mu, patrząc na nagrobek, a zaraz potem zwrócił wzrok ku rudowłosemu, czując jego niezrozumiałe spojrzenie na sobie.- A to nieważne.
Serce Freda zaczęło bić coraz szybciej, miał wrażenie, że zaraz wyskoczy mu z piersi. Doskonale wiedział kto mógł zostawić wiadomość w takim, a nie innym miejscu. Pragnął wyczytać z tekstu, że to wszystko było zaplanowane, że z niewiadomych przyczyn każdy z obecnych tego feralnego dnia miał jakieś zwidy, że, że Rachel żyje i ma się bardzo dobrze, a zostawiła tą wiadomość aby wskazać mu miejsce jej pobytu.
Drżącymi rękoma przewrócił pergamin na drugą stronę i wbił swój uważny wzrok w tekst.


Freddie.

   Zdaję sobie sprawę z tego, jak ogromny mętlik masz teraz w głowie i jakie odczucia w tym momencie Tobą kierują. Doświadczyłam tego samego o wiele wcześniej, ale nie o tym chciałam Ci teraz opowiedzieć.
Mam nadzieję, że wybaczysz mi to w jaki sposób się z Tobą żegnam. Jak odzyskałam świadomość po moim wypadku byłam bardzo skołowana. Możesz mi wierzyć lub nie, ale wtedy gdy byłam w śpiączce znalazłam się w równoległym świecie, w miejscu, w którym- o ile nadal pamiętasz miał stanąć nasz wymarzony dom. Biały, klasyczny z bogatymi zdobieniami i bez "upierdliwych sąsiadów".

W tym momencie chłopak uśmiechnął się mimowolnie. Doskonale pamiętał o ich wspólnych planach. Był to piękny czas, w którym losy świata nie były aż tak narażone.

W każdym razie, po za ta przepiękną panoramą , rodem z bajki znalazł się tam również Regulus. Rozmawiałam z nim, był o wiele inny niżeli sobie go wyobrażałam, spokojny, opanowany, dobry. Nie powiedział mi za dużo, przekazał mi jedynie to, że jeżeli chciałabym uratować świat i zostawić go takim samym jakim był, powinnam zginąć.
Nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Tak bardzo nie chciałam mówić Ci tej smutnej prawdy. Zrozum. Zawsze wyobrażałam sobie, że z Tobą u boku ułożę sobie przyszłość, że wszystkie moje marzenia miałyby się spełnić, a ta wiadomość... spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Z perspektywy czasu zrozumiałam, że zachowałam się jak szczeniak mijając się z prawdą. Nie potrafiłam... do teraz nie potrafię zrozumieć co mną kierowało. Dlatego pożyczyłam zmieniacz czasu od McGonagall, jeszcze przed moją  śmiercią zdołałam cofnąć się w czasie, stąd ta wiadomość. Wiem, że teraz pewno myślisz, dlaczego posiadając to urządzenie nie uratowałam samej siebie. Ano dlatego, że tak po prostu musiało być. Takie było moje przeznaczenie. Posiadać w sobie cząstkę Voldemorta, po to aby umrzeć w odpowiednim momencie i zabrać go ze sobą.  "Jeśli wybiera życie, wybiera także śmierć". 
Teraz rozumiesz? Było to nieuniknione, a dzięki temu przyczyniłam się uratowania świata. Do tworzenia dla innych lepszego świata. Dla Ciebie również... To był mój wybór, mogłam się uratować, a tego nie zrobiłam. Dzięki temu jestem spokojniejsza.
Mam nadzieję, że kiedyś odnajdziesz szczęście, zdołasz pokochać kogoś na nowo, a ja będę patrzeć na Ciebie z góry i uśmiechać się szczerze, kibicować wam. Freddie... byłeś jesteś wspaniały. Zasługujesz na to, tylko nie daj się pokonać, walcz ze złymi emocjami, a osiągniesz wszystko czego tak pragniesz. Ja to wiem, Twoja rodzina to wie, broń ich z całych sił.
I wtedy, gdy pewnego dnia Twoje dzieci  zapytają kim była Rachel Trust. Z uśmiechem na twarzy opowiesz im tą historię, moją historię, która nigdy nie powinna mieć miejsca.
Bądź zdrów. 

                                                                                          Twoja na zawsze. Rachel  

Chłopak był tak rozemocjonowany, że odczytał treść zawartą w liście kilka razy. Z każdym ponownie przeczytanym zdaniem czuł jak ogromny kamień, który leżał mu na sercu, zmniejszał swoją objętość. Pozwalał mu spokojnie oddychać, ponieważ Weasley wiedział, że Rachel umarła za to w co naprawdę wierzy, była tego świadoma i poświęciła się temu całkowicie.
Miał wrażenie, że te wszystkie emocje, które nim targały wynikały z niewiedzy i bezsilności. A teraz skoro ten list tak wiele mu wyjaśnił poczuł ulgę. W jego wygaśniętym już, jak mu się zdawało sercu zapalił się promyczek nadziei. Zdołał się nawet słabo uśmiechnąć.
Spojrzał wtedy wdzięcznie w miejsce, gdzie jeszcze kilka chwil temu siedział Slughorn, ale teraz już go nie było. Gdzieś w oddali dostrzegł znajomą mu sylwetkę, która z niepokojem zbliżała się w jego kierunku, a w momencie zastygła, próbując ukryć emocje.
- Bracie nie chciałbym ci przeszkodzić w twoich codziennych jodłach, jak już wiesz, ale do cholery wróć do roboty!- krzyknął zniecierpliwiony.- Ron kompletnie nie radzi sobie z klientami, źle kasuje towar, a teraz naruszył konstrukcję łajnobomb, które wybuchnęły w sklepie. Wyobrażasz sobie ten smród, gorzej niż w oborze.
Fred roześmiał się widząc jak jego bliźniak cały umazany od imitacji szarobrązowej substancji, stał poirytowany i usilnie błagał go o pomoc.
- Dobra bracie, wracam do biznesu.- odparł w końcu.
George zdawał się zszokowany tak nagłą zmianą zachowania bliźniaka. Przygotował sobie nawet całą listę powodów, dla których Fred powinien wrócić do ich sklepu, ale nie narzekał. W końcu nie musiał się za bardzo wysilać, czego nawet nie chciał robić.

"Nie ma śmierci, która nie zostawiłaby śladu". Bitwa na każdym odcisnęła swoje piętno. Na jedynym mniej na drugim bardziej. Każdy odreagowuje w swój własny unikalny sposób. Dla jednego jest to sposób aby spojrzeć na swoje życie w nowych superlatywach, innych zaś skłania do refleksji, a pozostali po prostu chcą żyć dalej w spokoju, spełnić się zawodowo oraz rodzinnie. Tak samo jak chłopak, który będzie starał się przezwyciężyć przeciwności dla swojej wybranki. Szkoda tylko, że nigdy nie dowie się kto tak naprawdę uratował mu życie.



Więc to już koniec. Tak ja też nie potrafię w to uwierzyć. Ostatnie trzy lata z tym opowiadaniem uświadomiło mi jak bardzo cenię sobie chwile totalnego zapomnienia, gdy po prostu wgłębiam się w akcję, którą sama tworzę. Stąd pytanie. Co dalej?
Mam dwie opcje, jedna to zaczęcie nowego opowiadania (również tematyka Potterowska, tylko musiałabym pomyśleć o czym dokładnie), lub zaczęcie pisać czegoś nowego, nieszablonowego i niezwiązanego z żadną inną powieścią (własna historia). Jeśli zdecyduję się na coś konkretnego, na pewno zamieszczę ową informację na tym blogu.
Czytelnikom, o ile tacy tu są- dziękuję za dotrwanie do końca. Szczególnie, jednej która zawsze mnie motywowała i pilnowała, abym nie porzuciła tej opowieści w chwilach słabości. (Będzie wiedziała o kogo chodzi). Początki bloga nie były idealne, a nawet nadal nie są, dlatego muszę się jeszcze bardzo wiele nauczyć i tak jak Fred spróbować pokonać przeciwności losu.
Na pewno jeszcze o mnie usłyszycie, a tymczasem do zobaczenia! :)

~ MonaVeerax3 




czwartek, 11 października 2018

Rozdział 59 "Tak po prostu musiało być"


Rozglądałam się dookoła. Powietrze wydawało się świeższe niżeli zazwyczaj, a miejsce jakby znajome. Chodziłam po zielonej, bardzo miękkiej trawie. Nie miałam butów, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Rozglądałam się dookoła, miałam wrażenie jakby aura spokoju otoczyła całą tą polanę, mimo iż wszystko zdawało się niewyraźne. Gdzieś w oddali słyszałam także szum wody. 
Mógł być to wodospad, ale niekoniecznie. Słońce świeciło bardzo jasno, ale temperatura wydawała się niewyczuwalna. 
Chodziłam wszędzie szukając nieznanego. Wszystkie smutki i dolegliwości zniknęły, był tylko spokój w najczystszej postaci. Moje ciało idealnie współgrało z harmonią przyrody. Czy tak wyglądało niebo?
Usiadłam na trawie, aby ponapawać się tym niewiadomym. Spoglądałam wprost przed siebie. Zamknęłam oczy i wdychałam w płuca powietrze.
Jednocześnie nie traciłam czujności, dlatego jak usłyszałam jakieś kroki spojrzałam w tamtą stronę.
To co zobaczyłam kompletnie wybiło mnie z rytmu. Moim oczom ukazał się patronus, nie zwyczajny patronus. Ogromny tygrys spoglądał na mnie z uwagą, chociaż nie miał ku temu podstaw. Miałam wrażenie jakby chciał mi coś przekazać. Coś ważnego. Uległam temu i ruszyłam za nim. W końcu w swoim własnym niebie nic nie mogło mnie zranić.
Szliśmy tak jakiś czas, mijając coraz to nowe piękne widoki, a nawet ten wodospad z krystalicznie czystą wodą. Nie miałam ochoty o niczym myśleć, a tym bardziej czegoś mówić.
W końcu dotarliśmy na miejsce, przynajmniej tak mi się wydawało, ponieważ zwierze rozpłynęło się w powietrzu, a z oddali moim oczom ukazał się duży, śnieżnobiały dom. Miał czerwony dach, ogromne okna i otoczony był filarami.
Podeszłam bliżej, gołym okiem było widać, że budynek był inspirowany klasycznymi domami, jednocześnie wykonany niebywale starannie.
Spojrzałam przez jedno z okien.
- Rachel.- ktoś zwrócił moją uwagę.



- Tata?- odparłam spokojnie widząc Regulusa stojącego przy drzwiach.
Był taki młody i taki podobny do portretu, który niegdyś narysowała moja matka. Miałam wrażenie, że tak samo wyglądał w dniu swojej śmierci.
- Czekałem na ciebie bardzo długo.- odparł.
- Czy ja nie żyję?- spytałam, chociaż odpowiedź była jasna.
- A chcesz tego?
- Nie wiem, ale tu jest tak pięknie.- odwróciłam się dookoła swojej osi.
- Każdy po śmierci trafia tam, gdzie chce Rachel.- podszedł do mnie.
- Więc to prawda? Nie żyję?
- Tego nie powiedziałem.
- A więc żyję?
- Tego też nie powiedziałem.
Spojrzałam w bok. Próbowałam pojąć co tak naprawdę się wydarzyło wcześniej. pamiętałam Bitwę o Hogwart, pamiętałam, że uratowałam Freda. Pamiętałam ten ogromny ból i ciemność.
- Sądzę, że to nie jest jeszcze odpowiednia pora na to abyś zniknęła ze swojego świata Rachel.
Miałam wcześniej tak wiele pytań, tak wiele chciałam się dowiedzieć, ale teraz? Sama nie byłam co do tego pewna. Byłam otumaniona. Zdołałam wydusić z siebie tylko jedno zdanie.
- Co to wszystko oznacza?
- A konkretniej?
- Moja przepowiednia, to czym najprawdopodobniej jestem, to... miejsce.
-  Nie jesteś Horkruksem jeśli o to ci chodzi córko.- pokręcił głową.
- To czym?- spytałam dociekliwie.
- Jesteś z nim połączona w pewien sposób. Stworek nie wiedział na co zgadzał się rzucając ten zakazany czar.
- Zakazany czar?
- Oczywiście, skrzaty domowe, tak samo jak i czarodzieje posiadają swój spis zaklęć zakazanych. Z tą różnicą, że są o istoty stworzone jedynie z magii. Ich moc magiczna jest o wiele potężniejsza.- wyjaśnił tą zależność.
Spojrzałam na trawę, nie wiedziałam co mam o tym wszystkim myśleć. Byłam zagubiona. Tak bardzo chciałam coś zrobić, ale wszystkie funkcje ciała odmawiały mi posłuszeństwa. Czułam się trochę jak marionetka. A najgorsze jest to, że nie miałam nic przeciwko temu.
- Chciałabyś się przejść razem ze mną?
Pokiwałam głową, z niewiadomych przyczyn chciałam pozwiedzać dłużej to miejsce.
- Tato?
- Słucham.
- Wydaje mi się, że wiesz jaki ogromny mętlik mam w głowie.- odparłam, a on pokiwał twierdząco głową.- I wiesz jak wiele chciałabym się dowiedzieć. Stąd proszę, wyjaśnij mi to.
Regulus wypuścił powietrze z płuc i westchnął w bardzo charakterystyczny sposób. Miałam wrażenie, jakby nie tego spodziewał się po spotkaniu ze mną, jednak powinien się domyśleć skoro ma z tym tak wiele wspólnego.
- Spójrz za siebie Rachel. Czy naprawdę nie pamiętasz tego domu.
Zrobiłam to o co mnie prosił, odwróciłam się na pięcie i jeszcze raz wnikliwie przyjrzałam się temu budynkowi.
- Zaraz. Chyba wiem.- oświeciło mnie.- To był mój wymarzony dom, mój i Freda. Doskonale pamiętam jak pewnego jesiennego wieczoru poruszyliśmy i ten temat. To miał być dom na poboczu jak to Freddie stwierdził "bez upierdliwych sąsiadów". Blisko wodospadu, aby móc obserwować księżyc odbijający się w tafli wody przy zachodzie słońca.
- A wiesz, że twoja matka marzyła o podobnym?- zaśmiał się spokojnie.
Spojrzałam na niego, a na mojej twarzy zagościł uśmiech, był całkiem inny niżeli sobie go zawsze wyobrażałam. Bardzo pozytywny mimo tego, że służył Czarnemu Panu.
- Bardzo chciałabym tutaj zostać tato. Posłuchać o tobie i twojej historii. Wymazać z pamięci to jak zawsze cię postrzegałam, ale...
- Ale te wspomnienia za wiele dla ciebie znaczą? Rozumiem. I wcale nie mam ci tego za złe Rachel. W końcu twoja przepowiednia mówi jasno, że sama wybierzesz sobie los godny twojego pochodzenia.
- Mówi też, że skoro wybieram życie, wybieram także śmierć. Czy jest to prawdą?
- Oczywiście.
- Więc i tak będę musiała umrzeć?- spytałam smutno, a Regulus pokiwał głową
- Tylko jeśli chcesz aby świat był taki sam.- odpowiedział.
.- Więc dlaczego mam tam wracać? A te wszystkie plany? Co z Fredem?- ścisnęło mnie nagle w żołądku, a sądziłam, iż nie potrafiłabym tu odczuwać negatywnych emocji.
Czarodziej spojrzał na mnie i pogłaskał mnie po włosach w prawdziwym ojcowskim geście.     
- Jesteś bardzo inteligentna Rachel, przecież wiesz co jest najważniejsze. Może i nie stworzysz już dla siebie wyśnionego życia, ale możesz go stworzyć dla innych. Musisz tylko się odważyć.
- Rozumiem.
Szczerze to nie wyobrażałam sobie życia ze świadomością, że i tak będę musiała umrzeć. Ale zdawałam sobie sprawę z tego, że zawsze wierzyłam w dobro, w lepszy świat. Powtarzałam sobie, że o człowieku nie świadczą żadne tytuły, tylko to co dał od siebie. Przez tyle lat pielęgnowałam w sobie tą świadomość, mogłabym nazwać to nawet ambicją, ale czy jestem na tyle wytrzymała?
- Strasznie się boję.- przyznałam w końcu.
- Jak każdy.- podsumował, po czym wyciągnął różdżkę i w mig wyczarował Patronusa.
Spojrzałam za siebie, to był ten sam tygrys, który zaprowadził mnie do tego domu, czy to oznacza, że...?
- Odbierz swój zmieniacz czasu Rachel. I jeśli odwaga ci na to pozwoli, pokręć nim pięć razy. Znajdziesz się znów w Hogwarcie. Voldemort jeszcze powróci, a wtedy wyczujesz odpowiedni moment i skończysz to, co zacząłem.
Pokiwałam niepewnie głową. Sięgnęłam do szyi zwierzęcia i drżącymi rękoma ściągnęłam zmieniacz czasu. Spojrzałam na niego, a serce podskoczyło mi do gardła
- Za niedługo się zobaczymy.- odparłam na odchodne, jakby godząc się ze swoim losem.
Regulus jedynie przytaknął i jakby rozpłynął się w powietrzu.
Uniosłam zmieniacz. Wzięłam głęboki oddech i pokręciłam nim pięć razy zgodnie z instrukcją. Stało się to co ostatnim razem, czas zatrzymał się w miejscu. A ja miałam wrażenie, że szarżuję pomiędzy wymiarami. Gdy tylko się ocknęłam znalazłam się z powrotem w Hogwarcie.

- Spokojnie Fred. Przecież Pomfrey mówiła, że nic poważnego jej się nie stało.- odparła spokojnym głosem Ginny.
- Powiedz to Tonks, albo Lupinowi.
Ten głos, czy to był Freddie?
- Bracie, oni nie żyją.  Nie oddychają. A Rachel tak. - odparł zniecierpliwiony George.
Leżałam w bezruchu. Miałam mieszane uczucia co do tego wszystkiego.  Doskonale pamiętałam co tak naprawdę wydarzyło się w moim niby śnie, albo przynajmniej to co było naprawdę ważne. 
- Jeśli coś jej się stanie to sobie tego nie datruję. To ja powinienem tu leżeć.
Oh Freddie, gdybyś tylko wiedział... Tak bardzo pragnęłam cię odzyskać, a teraz sama będę musiała zniknąć z tego świata... tak strasznie mi przykro...
- Jeszcze nam się przydasz braciszku. - westchnął George.- Wojna się nie skończyła. Voldemort nadal gdzieś tam grasuje. 
- Słuchajcie!- Ktoś wbiegł do komnaty.- Harry.
- Co się dzieje Hermiono?- spytała niespokojnie Ginny.
- Chce się wystawić Voldemortowi.
Co takiego? Harry? Czy on kompletnie zdurniał?
- Co mu odwaliło!- krzyknął zdębiały George.
- Trzeba go powstrzymać.- rzuciła Ginny i skierowała swoje kroki do wyjścia.
- Nie zaczekaj Ginny.- odparła szybko przyjaciółka.
- Co ty wyprawiasz?
- Ginny, ty. Ty nie rozumiesz. Harry to horkruks. Musi zginąć bo inaczej Voldemort nadal będzie mordował.  Nie powstrzymamy go.- To ostatnie zdanie Gryfonka wypowiedziała już w półszepcie.
- Ty sama w to nie wierzysz Hermiono.- wyjąkała dziewczyna, łamiącym się głosem. 
Zaraz później usłyszałam jak wybiega z pomieszczenia, a za nią Hermiona i któryś z bliźniaków.  Nie potrafiłam tylko stwierdzić który konkretnie.
Westchnęłam tak cicho, jak jak tylko potrafiłam. Czyli to, że Harry był horkruksem okazało się ostatecznie prawdą. Od dawna to podejrzewałam. Podejrzewałam również siebie, ale dopiero teraz dotarło do mnie jak się pomyliłam. Jednak Regulus mówił prawdę.  Tylko szkoda, że nie wyjaśnił mi dokładnie na czym polega mój związek z medalionem i samym Riddlem.
- No widzisz Rachel. Sama nalegała, abym miał więcej nadziei w sobie.- parsknął chłopak i złapał mnie za rękę.- Wybacz, że jestem taki słaby. Nie potrafię dodać ci otuchy, chociaż wiem, że na to zasłużyłaś. I nawet jeśli tego nie słyszysz, muszę się wygadać, bo na rodzinę nie mam co liczyć...- przerwał na chwilę.-  Wtedy gdy coś odepchnęło mnie od tej ściany, spojrzałem na moje całkiem udane życie.- nadal się śmiał, ale nie tak jak zwykle, tym razem jego śmiech przepełniony był bezsilnością.- Wtedy zrozumiałem, jak ważne było to, aby być dumnym, że mam cię obok.
Oh Freddie...
- Chcę przez to powiedzieć, że... naprawdę mógłbym zrobić dla ciebie wszystko. W zamian proszę cię o jedno. Obudź się, daj jakiś znak, że żyjesz.
Sparaliżowało mnie. Nie wiedziałam co miałam zrobić. Tak bardzo chciałam wstać. Pokazać mu, że mam się dobrze, przytulić z całych sił i pójść z nim daleko. Nie walczyć już, ale nie wiem czy potrafiłabym oszukiwać go, że wszystko się ułoży. Prawdy także nie chciałam mówić, dosyć już przeszedł. Cholerny los... Miało być tak pięknie. Zależało mi jedynie na tym, aby uratować świat. On to wiedział, rozumiał i właśnie przez to nie potrafił mnie powstrzymać, choćby nawet chciał. Zapomniałam o tym, że najważniejszy zawsze był on. Dopiero teraz u schyłku mojego życia zrozumiałam wszystko, tylko już za późno.
- Rachel.- dotknął drżącymi palcami mojego policzka. Były zimne i bardzo brudne, a jednocześnie tak delikatne i powodujące, że poczułam jak moje serce wyrywa się z piersi. Siedź cicho Rachel, to nie potrwa długo.- Kocham cię.
W tym momencie nie wytrzymałam, poruszyłam się niespokojnie i wykrzywiłam twarz. Nie chciałam tego... tak po prostu się stało.
- Rachel?- wyrwał się nagle Fred.- Czekaj. Pobiegnę po Pomfrey.
Zanim zdążyłam jakkolwiek zareagować wybiegł pośpiesznie z komnaty trzaskając drzwiami.
Dlaczego to zrobiłam? Nie tak, nie byłam jeszcze gotowa... złapałam za poduszkę i uderzyłam się nią w twarz na znak głupoty.




Nie minęło nawet pięć minut a do komnaty wszedł Fred prowadząc za sobą Panią Pomfrey. Nie było już po co udawać. Siedziałam jedynie na łóżku próbując za wszelką cenę nie patrzeć na Freda, w głowie roiło mi się za dużo myśli. Nie wiedziałam jak miałam wybrnąć z tej sytuacji.
- Na Merlina.- wykrzyczała Pomfrey, gdy tylko mnie zobaczyła.- Przecież to niemożliwe.
- Rachel!- podbiegł do mnie chłopak i uklęknął przede mną.- Nawet nie wiesz jak bardzo mi ulżyło.
Nie odpowiedziałam nic. Fred usilnie próbował spojrzeć mi w oczy, ale ja uciekałam wzrokiem. Nie potrafiłam tego zrobić. Spoglądałam na wszystko, na ścianę, podłogę, a nawet wazon który stał obok, ale nie na niego.
- Pamiętasz mnie?- spytał zaniepokojony moim zachowaniem.
- Tak.- odpowiedziałam krótko.
- Przynajmniej nie ma kłopotów z pamięcią.- odparła pielęgniarka i zaczęła mnie badać.- Pewnie musisz być zdołowana. W końcu nie co dzień spadają na ciebie gruzy. Otwórz szeroko lewe oko.- zrobiłam to.- A teraz prawe. Odruchy również prawidłowe.
- Jak  długo tutaj leżałam?- spytałam niepewnie.
- Kilkadziesiąt minut, ale nie przejmuj się tym młoda damo. Tak naprawdę obstawialiśmy, że wybudzenie cię potrwa nieco dłużej.
- A co. Co... z Voldemortem?
Pomfrey wzdrygnęła się na chwilę.
- Na razie odszedł, ale jeszcze wróci.- odpowiedział błyskawicznie Gryfon.- Możesz mi do diaska powiedzieć co się dzieje?
Znów spojrzałam na ścianę, łzy popłynęły mi z oczu. Spanikowałam, to wszystko było dla mnie zbyt dużym ciężarem. Zaczęłam wycierać nawet oczy w nadziei, że nikt nie zauważy, ale nie było to możliwe.


 - Panie Weasley.- mruknęła ostro Pomfrey.- Panna Trust przeżyła niemały szok. Nie jest to odpowiednie zachowanie, muszę Pana stąd wyprosić.
Coś trzasnęło, a ja zwróciłam swój wzrok na drzwi, które same się otworzyły. Fred spojrzał jeszcze raz na mnie, a potem na pielęgniarkę, tak jakby próbując przetworzyć to, co właśnie się stało. A gdy już to zrobił po jego twarzy można było wywnioskować, że bardzo nie chciał tego zrobić. Jednak wzrok sanitariuszki skutecznie go do tego przekonał.
- Poczekam na zewnątrz.- mruknął na odchodne.
Zaraz potem usłyszałam odgłos zamykających się za sobą drzwi.


Badanie trwało jakiś czas, a pani Pomfrey po zbadaniu mnie stwierdziła, że nic nie zostało uszkodzone. I, że ku jej wielkiemu zdziwieniu na moim ciele nie pozostał nawet siniak. Podała mi jeszcze później jakieś lekarstwo i kazała popić okropnym eliksirem. Smakował podobnie, jak ten wielosokowy, ale nie chciałam wnikać w to z czego został zrobiony. Wypiłam go jednak z wielką odrazą, a później polecono mi abym nadal leżała. Nie chciałam tego robić, więc gdy tylko nadarzyła się okazja, jak najszybciej stąd odeszłam, aby odnaleźć Harry'ego, który nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak cała sytuacje wygląda. Miałam nadzieję, że Gryfon jeszcze żyje, że doprowadzi mnie do Voldemorta i razem stawimy mu czoła, tak jak powinno być. Jednak gdy tylko otworzyłam drzwi, zauważyłam, że Fred siedzi naprzeciwko wyjścia. Był bardzo sflustrowany. Głowę miał spuszczoną, z resztą tak samo ja ramiona. Spoglądał na swoje buty, a ręce miał splecione do kupy. Poczułam się wtedy jak ostatnia debilka. On tak bardzo to przeżywał...
- Freddie?- mruknęłam cicho.- Przepraszam cię. To nie tak miało wyglądać.
- Nie rozumiem cię Rachel, skoro byłaś w tak dobrym stanie, to dlaczego udawałaś, że jesteś nieprzytomna?- spytał unosząc głowę.
- Ja... - przerwałam, zastanawiając się co mam powiedzieć.- Po prostu wydarzyło się coś, co nigdy nie powinno mieć miejsca.
- Czasami mam wrażenie, że mi nie ufasz.
- To nie tak Freddie.
Nie odpowiedział mi, spojrzał ponownie na podłogę, tak jakby nie dowierzając do końca, ale nie można było się temu dziwić, w końcu ja miałabym podobne wrażenie na jego miejscu.



- Dobrze, powiem ci, ale musisz obiecać, że nie będziesz próbował mnie chronić i mi tego odradzać.- powiedziałam, na co on przytaknął niepewnie.- No bo ja...
W tym samym momencie korytarz wypełnił się uczniami, którzy poddenerwowani biegli w to samo miejsce. Szeptali coś między sobą, a niektórzy z nich wyciągali różdżki. Spojrzeliśmy po sobie z Fredem i zaniepokojeni ruszyliśmy za nimi.
Serce podchodziło mi do gardła, takie wzburzenie mogła wywołać tylko jedna osoba. Przyśpieszyłam kroku. To musiał być Voldemort, kolejny raz chcący zaatakować szkołę.
Wraz uczniowie zatrzymali się w miejscu próbując zobaczyć chociaż skrawek sceny, która właśnie odbywała się na dziedzińcu szkolnym,
Nie miałam ochoty skakać pomiędzy o wiele wyższymi od siebie uczniami, dlatego sprytnie przeciskałam się pomiędzy nimi.
Fred szedł zaraz za mną, tylko że miał większe problemy z przeciśnięciem się, ale to go nie zrażało.
Gdy tylko wyszłam na sam przód tłumu zobaczyłam coś, czego najbardziej się bałam. Czarny Pan zbliżał się do nas jako pierwszy, obok niego wiła się Nagini- "ostatni" Horkruks. Zaraz za nim pewnie kroczyli śmierciożercy, trzymający w rękach żarzące się pochodnie.
Wszyscy zamilkli i z niezdrowym zaciekawieniem obserwowali całą zaistniałą sytuację.
- Kto to jest? Kogo niesie Hagrid? Neville, kto to jest?- spytała przerażona Ginny.
Niemal od razu spojrzałam w bok. Rzeczywiście stał tam Hagrid, spętany jak jakieś zwierze, prowadzony przez kilku śmierciożerców i niosący na rękach...
- Harry Potter nie żyje!- krzyknął usatysfakcjonowany Voldemort.
- Nie! Nieeee!- krzyknęła rudowłosa i wyrwała się w stronę Hagrida.
W ostatnim momencie chwycił ją Pan Weasley i odciągnął od bariery, którą stworzył czarnoksiężnik.
- Cisza!- wrzasnął rozeźlony, aż ciaki przeleciały mi po plecach.
W tym samym momencie obok mnie stanął Fred, był bardzo blady i zaniepokojony.
- Jak to jest możliwe?- mruknął pod nosem.
- Głupia dziewczyno.- odezwał się Czarny Pan.- Harry Potter nie żyje. A więc od dzisiaj, będziecie oddawać cześć mnie.- W tym momencie odwrócił się do swoich popleczników.- Harry Potter nie żyje!!- zawtórował do nich, a cały dziedziniec wypełnił się szyderczymi śmiechami jego poddanych.- Hahahahah. Najwyższy czas, żeby się określić. Możecie się do nas przyłączyć, lub zginąć.
W tym momencie moje ciało drygnęło ostrzegawczo, a Fred złapał mnie mocno za rękę, musiał bać się, że zaraz upadnę.
Wszyscy milczeli przez pewien czas. Nikt nie chciał przystać na propozycję najeźdźcy, co go wyraźnie złościło.
- Draco.- usłyszałam głos Lucjusza.- Draco...- zawtórował, przywołując go do siebie.
Zwróciliśmy wzrok na Ślizgona. Ten zaś niepewnie oglądał się dookoła. Wszyscy wydawali się zdziwieni zachowaniem Malfoya, który nie zamierzał posłuchać ojca.
- Draco. No chodź.- mruknęła spokojnie Narcyza i posłała synowi uspokajający uśmiech.
Blondyn usłuchał prośby matki i przeszedł na stronę śmierciożerców.
- Doskonale Draco. Doskonale.- Czarny Pan w euforii uścisnął chłopaka i posłał w stronę rodziny.
W tym samym momencie do przodu pokuśtykał Neville, który najwyraźniej miał problemy z nogą.
- Miałem nadzieję na kogoś lepszego.- odparł złośliwie Riddle, a dziedziniec po raz kolejny wypełnił się śmiechami jego poddanych. O nie Neville, nie wierzę w to... - Kim jesteś młodzieńcze?
- Neville Longbottom.- wymamrotał od niechcenia starając się nie patrzeć swojemu rozmówcy w oczy.
- Wiesz Neville, na pewno znajdzie się dla ciebie miejsce w naszych szeregach.
- Chcę coś powiedzieć.- przerwał mu.
Czarny Pan wyrwał się zniecierpliwiony do góry.
- Dobrze Neville, na pewno wszyscy oczekujemy niecierpliwie, na to co nam powiesz.
- Nie ważne, że Harry nie żyje...- wykrzesał z siebie.
- Wracaj Neville. Ludzie umierają codziennie.- odezwał się Finnigan.
Ten spojrzał na niego prawie pretensjonalnie, a ja zwróciłam miowolnie wzrok na Freda, który z uwagą obserwował co się dzieje.
- Przyjaciele, rodzina... Tak straciliśmy Harry'ego, ale jest z nami. Tutaj.- wskazał palcem na swoje serce.- Tak samo jak Remus, Tonks i pozostali. Nikt nie zapomni o nich.- spojrzał teraz na Voldemorta.- O tobie tak, bo się mylisz. Serce Harry'ego biło dla nas, dla wszystkich!- wrzasnął.- To jeszcze nie koniec!
Po tych słowach wyciągnął z tiary miecz Godryka Gryffindora, a Harry, jakby nigdy nic upadł z łap Hagrida na podłogę, przeczołgał się szybko i wycelował różdżką w Nagini.
- Confringo!- zawołał, a z końca jego różdżki wyleciało fioletowo-różowe światło, które ugodziło gada, ale później prześlizgnęło się po nim i zniknęło.
Byłam zaskoczona obrotem spraw, na tyle, że aż krzyknęłam z radości, gdy zobaczyłam jak Harry umyka zaklęciom Voldemorta i przybiega do nas.
- Zwabie go do zamku.- zarządził złoty chłopiec i zwrócił się do Rona, oraz Hermiony.- Wy zabijcie węża.
Później wszystko działo się tak szybko. Wielu śmieriożerców uciekło od swojego Pana i rozpłynęło się w powietrzu, a ci najbardziej lojalni zostali przy nim i miotali zaklęciami w uczniów. Te jednak zaczęły odbijać się od bariery, którą utworzyli nauczyciele. W odwecie rozpętało się prawdziwe piekło. Próbowałam dostrzec gdzieś tam Harry'ego aby pomóc mu rozprawić się z Voldemortem. Jednak w tym momencie Fred pociągnął mnie za rękę i wskazał na ściany. Pozostali poplecznicy Riddle'a zaczęli przedostawać się  do zamku przez różnego rodzaju dziury w konstrukcji.
Było ich naprawdę wiele, dlatego byłam zmuszona zostać na miejscu i pomóc w unieruchamianiu ich. Przynajmniej na razie, aby oczyścić sobie drogę.

Mijał czas, a uczniowie zachęceni przez słowa Neville'a zaczęli zdobywać przewagę w tym starciu. Coraz więcej śmierciożerców polegało w bitwie, a na pomoc uczniom Hogwartu przybyły różnorakie stwory.  Nacierające centaury przerzedzały szeregi śmierciożerców, wszyscy czuli łomot stóp olbrzymów, a przybyłe nie wiadomo skąd posiłki zbliżały się coraz bardziej. Zobaczyłam piękne, uskrzydlone stworzenia, szybujące nad głowami olbrzymów Voldemorta. Zdawały mi się, że były to: hipogryf Hardodziob i testrale, atakujące ich oczy, podczas gdy Graup walił i rozbrajał gigantów. Teraz czarodzieje, obrońcy Hogwartu i śmierciożercy zostali zepchnięci do zamku.
Rzuciłam się w stronę głównego holu miotając zaklęciami i klątwami w każdego śmierciożercę, który nawet nie spodziewał się ataku.
Spoglądałam dookoła, aby spróbować ponownie odnaleźć Harry'ego. Gdzieś tam pomiędzy widziałam jak Hermiona wraz z Ronem próbują wykończyć węża kłami bazyliszka. Ta zaś niewzruszona atakuje Gryfonów, pozbawiając ich jedynej rzeczy, która może ją zabić.
W jednym momencie pomyślałam nawet, że powinnam im pomóc, ale szybko odgoniłam o siebie te myśli. Wiedziałam przecież, że razem nie poddadzą się tak łatwo, a przecież mój cel jest całkiem inny. Wznowiłam więc poszukiwania, wytężałam wzrok jak najdalej potrafiłam. Gdzieś tam zobaczyłam Yaxleya powalonego przez George'a i Lee Jordana. Usłyszałam również krzyk Dołohowa ginącego z ręki Flitwicka, Waldena Macnaira ciśniętego na wskroś sali przez Hagrida, uderzającego w ścianę naprzeciwko i ześlizgującego się bez przytomności na ziemię. Dalej Aberfortha oszałamiającego Rookwooda, Artura i Percy'ego Weasleyów nacierających na Thicknesse'a, a także Davida, Grega i Freda walczącego naprzeciw Rockwoodowi i Fenrirowi Greybackowi. Wszyscy troje walczyli ramię w ramię, dopełniając się nawzajem i gdyby nie to, że byliśmy w środku bitwy, zapewne rozczuliłby mnie ten widok.
Podbiegłam więc do nich.
- Dobra robota chłopaki, idealna współpraca.- pochwaliłam ich.- Mogę się dołączyć?
Chłopcy krzyknęli chóralnie i najprawdopodobniej po raz pierwszy w dziejach przedstawiciele aż czterech domów w Hogwarcie zebrali się do kupy, aby razem stworzyć tarczę nie do zbicia.
Zdumewającym faktem było to, że tak świetnie się dogadywaliśmy. Rozumieliśmy się bez słów tworząc grupę szturmową, która w mgnieniu oka pochłaniała przeciwników i zmuszała ich do natychmiastowej ucieczki.
Hogwarckie skrzaty domowe również wlały się do sali wejściowej, wrzeszcząc i wymachując nożami i tasakami, a na ich czele, z medalionem Regulusa Blacka podskakującym na piersi, biegł Stworek, zaś jego żabi głos przebijał się nawet przez panujący gwar.
- Walczyć! Walczyć! Walczcie dla mojego pana, obrońcy skrzatów! Walczcie z
Czarnym Panem w imię dzielnego Regulusa! Walczcie!
W tym momencie moje serce napełniła wola walki i chęć ocalenia innych, którzy tak ofiarnie opowiedzieli się po stronie Harry'ego Pottera. Gdziekolwiek nie spojrzałam, widziałam śmierciożerców ustępujących przed liczebną przewagą, pokonywanych przez zaklęcia, wyciągających z ran strzały, ranionych przez skrzaty albo po prostu próbujących uciec, ale pochłanianych przez nadchodzące tłumy.
Wtem coś pękło, gdy usłyszałam aksamitny ton głosu Voldemorta, zawierający w sobie więcej trucizny niż niejedna klątwa. Czarny Pan wrzeszczał niemiłosiernie, a siła rażenia jego czarów dotykała wszystkich, którzy odważyli się stawać naprzeciw jemu. Pomyślałam wtedy, że nie ważne jak ta wojna skończy się dla mnie, ważne, że skończy się dobrze. Obserwując wszystkich odważnych odniosłam wrażenie, że każdy postąpiłby w taki sposób. Każdy poświęciłby się dla dobra sprawy, dokładnie tak samo jak teraz to robi, ale że padło na mnie to i ja postąpię w ten sam sposób. Zginę, ale zginę spokojna  losy wszystkich istot na ziemii. Nie ma piękniejszej śmierci.
- Chłopaki. Tam jest Voldemort. Musicie utorować mi do niego drogę.- poprosiłam pośpiesznie.
- Oszalałaś?- spytał zdziwiony Greg.
- Musicie mi zaufać. Powinnam tam być.
David, oraz Greg spojrzeli po sobie i pokiwali niepewnie głowami, na co ja uśmiechnęłam się słabo.
- A ty Freddie?- spytałam spoglądając błagalnym wzrokiem na mojego chłopaka.
- Biegnijmy.- zgodził się niechętnie.
Zaczęliśmy przeciskać się pomiędzy walczącymi i szarpiącymi się jeńcami, by dotrzeć do wielkiej sali. Po drodze mijaliśmy Neville'a, który dołączył do walki i bohatersko ściął głowę Nagini mieczem Gryffindora, pozbywając się tym samym "ostatniego" Horkruksa i dostawając głośne oklaski od gapiów.
- Nie zatrzymujemy się.- rozporządziłam machając ręką.
Chłopaki dawali z siebie naprawdę wszystko, aby obronić mnie przed atakami. Wytwarzali nade mną tarczę ochronną, która odbijała dosłownie każdy atak. W pewnym momencie pozbywali się nawet gigantów spod moich nóg. I oczyszczali mi drogę z poległych, aby nic nie było w stanie mi przeszkodzić.
Gdy tylko wbiegliśmy, zobaczyliśmy starcie słowne pomiędzy Voldemortem, a Harrym. Obydwoje poruszali się w ognistym okręgu i rozprawiali żwawo o tym, do kogo tak naprawdę należy Czarna różdżka.
- Nie słuchasz mnie? Snape nigdy nie pokonał Dumbledore'a! Jego śmierć była
między nimi zaplanowana. Dumbledore chciał umrzeć niepokonany, jako ostatni
prawdziwy pan różdżki! Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, moc różdżki umarłaby
wraz z nim, bo nigdy nie zostałaby mu odebrana!
- Ale w końcu, Potter, Dumbledore wręcz dał mi tę różdżkę! - podniósł głos
Voldemort ze złośliwą satysfakcją. - Ukradłem ją z grobowca ostatniego władcy! Wziąłem
ją wbrew jego ostatnim życzeniom! Moc jest moja!
- Nadal nie rozumiesz, Riddle, prawda? Samo posiadanie różdżki nie wystarczy!
Trzymanie i używanie nie czyni jej twoją własnością! Nie słuchałeś tego, co mówił
Ollivander? Różdżka sama wybiera czarodzieja... Czarna Różdżka poznała nowego pana,
zanim Dumbledore umarł. Kogoś, kto nigdy jej nie dotknął. Nowy pan odebrał ją
Dumbledore'owi wbrew jego woli, nigdy nie uświadamiając sobie, co właściwie zrobił i że
najniebezpieczniejsza różdżka na świecie przekazała mu swoje posłuszeństwo...
Przez chwilę miałam wrażenie, że klatka piersiowa Voldemorta zaczynała gwałtownie falować.
 - Prawdziwym panem Czarnej Różdżki był Draco Malfoy!- krzyknął Harry, z malowaną satysfakcją, a na twarzy Czarnego Pana malował się szok. Jednak trwał on tylko przez chwilę.
- Ale jakie to ma znaczenie? - odezwał się cicho Voldemort. - Nawet jeśli masz
rację, Potter, nie robi to żadnej różnicy. Nie masz już różdżki z piórem feniksa. Liczy się
tylko zręczność... A kiedy cię zabiję, mogę znaleźć Dracona Malfoya...
Różdżka z piórem feniksa? Przecież ja mam...!
- Już za późno - powiedział Harry. - Przegapiłeś swoją szansę. Byłem pierwszy.
Rozbroiłem Dracona tygodnie temu. Zabrałem mu różdżkę.
Harry machnął różdżką z głogu, a wszystkie nasze spojrzenia skierowały się ku niemu.
- Więc wszystko sprowadza się do tego, prawda? Czy różdżka w twojej dłoni wie, że jej ostatni władca został rozbrojony? Bo jeśli tak... To ja jestem jej prawdziwym panem.
Zaczarowane sklepienie sali rozświetlił nagle czerwony blask, gdy wschodzące
słońce wychyliło się znad parapetu najbliższego okna. Światło naraz uderzyło w ich
twarze, a Voldemort nagle rozmył się w ognistą plamę. Zdołałam usłyszeć jedynie dwa wysokie głosy krzyczące formułkę zaklęć równocześnie.
- Avada Kedavra!
- Expelliarmus!
Rozległ się wystrzał jak z armaty i między nimi wybuchł złoty ogień, dokładnie w
środku wyznaczonego przez nich kręgu, znacząc miejsce, w którym zderzyły się zaklęcia.
Wszyscy obecni wstrzymali oddech, gdy zobaczyli jak zieleń Voldemorta dosięga czerwieni Harry'ego. Wtedy coś dziwnego podziało się z moją różdżką, czułam to tak, jakby ożyła. Zaczęła niepokojąco drżeć w mojej dłoni, tak jakby wyrywała się sama do walki. Czułam, że zaraz może eksplodować. W pewnym momencie nawet nie zdołałam jej powstrzymać, gdy z jej końca zaczęło wydobywać się pomarańczowe światło, zwracając tym samym uwagę Freda.
- Co ci się dzieje z różdżką?- spytał zaniepokojony.
- Nie mam pojęcia Fred. Ja tego nie robię.
Zaraz po tych słowach różdżka wyrwała mi się z ręki i powirowała do góry dokładnie wtedy jak wcześniej łeb Nagini.
Mało tego, kątem oka dostrzegłam jak Harry przegrywa to starcie pomimo tego, że czarna różdżka powinna słuchać tak naprawdę jego. Gryfon walczył dzielnie, ale miałam wrażenie, że ugina się pod ciężarem zaklęcia rzuconego przez Riddle'a. Teraz naprawdę nie wiedziałam na co mam pamięć mój wzrok przenosił się raz na Harry'ego, a raz na moją różdżkę, która wirowała coraz szybciej, odtańcowując tym samym taniec szabli.
- Tak, to już ten czas Potter!- wrzasnął usatysfakcjonowany czarnoksiężnik i coraz bardziej zwiększał moc rażenia zaklęcia , które stopniowo zaczęło pochłaniać Harry'ego.
Wszyscy obecni wstrzymali oddechy ze strachu.
A moim oczom ukazał się niewyraźny obraz Voldemorta, śmiejący się szyderczo. Nie, nie słyszałam tego, jedynie widziałam tą scenę, gdzie Harry znika za zasłoną śmierci.
Wyrwałam się wtedy do przodu, ale Fred złapał nie za ramię i patrzył na mnie wzrokiem, który domagał się natychmiastowej odpowiedzi na pytanie, którego tak naprawdę nie zadał.
- Przykro mi Fred.- wyjęczałam jednoznacznie.- Tak po prostu musiało być.
Nim zaczęłam biec do przodu, zdążyłam spojrzeć na twarz chłopaka, który najwyraźniej zrozumiał o co mi chodziło, ale oniemiały nawet nie próbował mnie powstrzymać.
Biegłam przez siebie w akompaniamencie zafrapowanych jęków uczniów,  gdy przybliżyłam się na odpowiednią odległość od mojej różdżki, skoczyłam zwinnie do przodu, jak przystało na szukającą.
Zacisnęłam palce na różdżce i wycelowałam nią w Voldemorta.
W sekundzie wcześniej wspomniane pomarańczowe światło rozżarzyło się poświatą podobną do tego z promieni słonecznych i połączyło się z czerwonym świałem Harry'ego. Gdy zdążyłam spostrzec co się wydarzyło, moc nas dwóch połączona ze sobą z zatrważającą szybkością zajmowała zielone światło Czarnego Pana.
Gdy to się działo, przed naszymi oczyma Czarna różdżka wzleciała wysoko ponad horyzont i leciała prosto na swojego nowego właściciela. Harry, z bezbłędną zręcznością złapał ją wolną ręką, gdy Voldemort upadł w tył, z rozrzuconymi rękami i szkarłatem oczu znikającym pod powiekami. Tom Riddle uderzył o ziemię wątłym i skurczonym ciałem, pustymi białymi dłońmi i wężową twarzą zastygłą w wyrazie nieporozumenia. Ja również upadłam bezsilna.




Nastała chwila drżącej ciszy i wszystkich ogarnął szok. A potem wokół Harry'ego rozbrzmiał tumult, a powietrze przecięły wrzaski, wiwaty i ryki obecnych. Jaskrawe słońce przyświecało przez okna, gdy wszyscy pospieszyli w jego stronę. Pierwsi dopadli go Ron i Hermiona, i to ich ramiona oplotły go, ich niezrozumiałe okrzyki ogłuszyły.
Tymczasem ja leżałam oniemieniała i tępo wpatrywałam się z miejsce, gdzie po naszym wspólnym wrogu została pusta skorupa. W końcu upadłam, mój umysł opanowała skwiercząca nicość.
- Rachel!- krzyknął ktoś w przerażeniu.
Spojrzałam wolno w tamtą stronę nie potrafiłam zidentyfikować tej osoby, a potem zajrzałam na moje dłonie, które zaczęły mnie paliść i rozpadać się na zgliszcze i uprzednio jak Voldemort unosiły się wysoko w górę. Tak, to był ten moment. Moment, kiedy cząstka Czarnego Pana, wszczepiona mi przypadkowo z medalionu rozrywała moje ciało na tysiące małych kawałeczków. Ginęła we mnie, opadała w nicość, zabierając ze sobą moją duszę. Spojrzałam w tłum zlęknionych obrońców Hogwartu, wzrokiem odszukałam Freda.
- Wybacz mi.- mruknęłam do niego tak słabo, że aż sama nie zdołałam się usłyszeć, a łzy zaczęły lecieć ciurkiem po mojej twarzy, spływając na podłogę i mieszając się z popiołem.- Żyj dalej, na pewno sobie poradzisz.
Ostatnie, co zobaczyłam, zanim moja świadomość wygasła na wieki to chłopaka, krzyczącego coś w rozpaczy i biegnącego rychło w moją stronę.

poniedziałek, 8 października 2018

Rozdział 58 "Teraz albo nigdy"



- Harry wysłuchaj mnie! Harry!- wołałam za Wybrańcem, który w harmidrze tupania i rozmów nerwowo stąpał po schodach w poszukiwaniu "czegoś".
Rozglądałam się dookoła, aby przypadkowo nie natrafić na innego ucznia gorączkowo próbującego pomóc Harry'emu. Nie potrafiłam zebrać do kupy własnych myśli. Mimo jego ignorancji względem mojej osoby przez ostatnią sytuację, za którą najwyraźniej chłopak musiał mieć nadal do mnie żal, chciałam opowiedzieć mu o tym co tak naprawdę było ukryte w skrytce Regulusa.
- Harry Potterze!- krzyknęłam głośno.
Miałam już dość jego zachowania.
- O co chodzi Rachel?- odwrócił się pretensjonalnie na pięcie.
- O to co znalazłam w skrytce.
- Czyli masz coś co może zniszczyć horkruksy?- jego oczy rozszerzyły się znienacka.
- No nie...- przyznałam patrząc na podłogę, a gdy ponownie spojrzałam na przyjaciela, ten wzruszył tylko ramionami.- No ale...
- Harry!- zawołała Luna podbiegając do nas.
- Co znowu?- odparł zniecierpliwiony.
- Pamiętasz jak Cho mówiła, że ci którzy widzieli ten diadem już nie żyją?- spytała ignorując uwagę Gryfona.- To chyba jasne nie?- teraz i ja spojrzałam na dziewczynę.- Musisz spytać tych nieżyjących.
Chłopak tylko zmarszczył brwi. Najwyraźniej nie zrozumiał tego, co Luna chciała powiedzieć. Ja od razu zorientowałam się, że musiało chodzić o Helenę Ravenclaw, szarą damę i córkę Roweny.
- Pokażę ci.- odparła Luna i chwyciła Harry'ego za rękę, prowadząc go za sobą.
Spuściłam ramiona. Może i sprawa z kolejnym Horkruksem była ważna, ale to czego ja się dowiedziałam również. Nie czekając dłużej ruszyłam w przeciwną stronę, chciałam odnaleźć Hermionę. Być może ona nie była aż tak zajęta ażeby móc nie wysłuchać i doradzić. Może i zachowywałam się jak dziecko szukające na siłę uwagi rodziców, ale musiałam to z siebie wyrzucić, za wszelką cenę.

Szukałam wszędzie, ale nigdzie nie natrafiłam na ślad ano Hermiony, ani Rona. Nie wiedziałam dlaczego, ale wraz kroki poprowadziły mnie do pokoju McGonnagall. Spojrzałam dookoła. Byłam tutaj raz i to w dodatku, gdy Katie Bell została przeklęta przez naszyjnik Malfoya. Po lewej stronie pomieszczenia znajdował się kominek, w którym wesoło trzaskały płomienie. Musiał on być podłączony do sieci Fiuu. Obok stały miękkie i wygodne fotele, a przy nim stolik. W gabinecie znajdowało się również biurko. Podłogę zajmował piękny perski dywan. Przy prawej ścianie, usytuowana była komoda oraz biblioteczka z dużą ilością woluminów, a z okna rozpościerał się widok na szkolne boisko quidditcha. Zobaczyłam przed nie również jak dziwne światełka wydobywające się prawdopodobnie z różdżek wznoszą się ponad mury Hogwartu wędrując wysoko w górę. Wyglądało to mniej więcej tak jakby owe światełka łączyły się z innymi ich pokroju i tworzyły coś na kształt skorupy ochraniającej cały zamek. Zmroziło mnie na chwilę, więc atak o którym mówił Voldemort powoli zaczynał się ziszczać. Nogi zrobiły mi się jak z waty. Zdążyłam się jedynie posunąć i oprzeć o ścianę. Próbowałam również złapać oddech,aby uspokoić puls. Wiadomo było, że wojna wisi na włosku. Każdy o tym mówił, każdy pisał, ale to jednak jedynie słowa, które nie mogą być wiarygodne, mimo wszystkich sytuacji. Przeżyć to, jednak jest to czymś innym. Zebrałam się w sobie. Musiałam być silna. Zaczęłam przeszukiwać cały gabinet, mimo iż wyglądał on tak, jakby było już to robione co najmniej kilkanaście razy. Z każdym krokiem i oddechem moje serce biło coraz szybciej. Znajdywałam bardzo różne rzeczy. Większość z nich okazywała się jednak papierami i śmieciami. Po kilkunastu minutach gwałtownych poszukiwań, opadłam zmęczona na krzesło biurowe. Byłam cała spocona. Nie wynikało to z szybkości jaką wykonywałam te czynności. Może i nie byłam żadnym prymusem mugolskich sportów, ale też i nie byłam aż taka zmizerniała. Sądziłam, że to emocje pozostawiły swój ślad na czole, po którym zaczął spływać zimny pot.
Wezbrałam się w sobie, bo wiedziałam, że nie było innego wyjścia. Otarłam mokre czoło i sięgnęłam po raz drugi do najbliższej szuflady. Zaczęłam w niej żwawo grzebać. Jednak pod ręką czułam jedynie kolejne bezwartościowe papiery. Więc sięgnęłam głębiej. Wtem poczułam jakiś dziwny przedmiot pod opuszkami palców. Był on usytuowany na bocznej ścianie szuflady. Po dotyku nie potrafiłam stwierdzić co to konkretnie jest, ale przypominało to jakąś gumę lub coś miękkiego. Nacisnęłam na to mocniej, a jedna ze ścian zaczynała się osuwać, ukazując tym samym ukrytą komnatę. Zerwałam się na równe nogi i wbiegłam do środka. Tajemniczy pokój okazał się być bardzo skromną i małą sypialnią. Przy ścianie stało średniej wielkości łóżko a obok po obu stronach stały dwie drewniane komody. Oprócz tego w kącie mieściła się już stara, ogromnej wielkości szafa. Wyglądała ona tak, jakby przy pierwszym lepszym mocniejszym popchnięciu drzwi, miała się rozlecieć. Nie chciałam zniszczyć szafy Profesor McGonnagall, więc nawet nie odważyłabym się tam grzebać, ale moją uwagę zwróciły komody. Przy bliższym przyjrzeniu się im stwierdziłam, że i one również posiadają szuflady. Nie czekając dłużej sięgnęłam do jednej z nich i otworzyłam ją. Gdy tylko szafka delikatnie się otworzyła od razu dostrzegłam co jest w środku. Uśmiechnęłam się na ten widok. Wewnątrz znajdował się zmieniacz czasu. Wiele o nim czytałam, a nawet słyszałam od Hermiony i Harry'ego. Zawsze chciałam taki posiąść, wiele razy przez snem wyobrażałam sobie co mogłabym zrobić i naprawić, gdybym taki miała. Jednak i nie byłam głupia, wiedziałam jak bardzo można namieszać bawiąc się czasem. A teraz co? Miałam go w swoich dłoniach. Złapałam za pozłacany łańcuszek i uniosłam go do góry. Był naprawdę przepiękny. Malutka klepsydra mieniła się czyściutkim pisakiem, który wolno przemieszczał się po szklanych ściankach, a otaczały ją dwa również pozłacane pierścienie z malutkimi wstawkami na bokach, najprawdopodobniej utrzymującymi całą konstrukcję. Zapragnęłam go mieć, więc schowałam go do kieszeni. Miałam nieodzowne wrażenie, że może się przydać.
Nagle upadłam na podłogę. Nie wiedziałam nawet co się wydarzyło, oddech utkwił mi w gardle i nie potrafiłam się go pozbyć. Mój wzrok skierował się w stronę okna. Światła nadal od niego biły, ale nie te same które wcześniej, od razu wiedziałam, że atak w końcu musiał się zacząć. Zbiegłam na dziedziniec w akompaniamencie wybuchów i krzyków aby stanąć do boju. Gdzieś tam w oddali zobaczyłam Freda, stał obok swojego brata. Coś szeptali do siebie i wpatrywali się w niebo, gdzie różnego rodzaju zaklęcia próbowały przebić się przez barierę.
- Fred!- krzyknęłam, zaczynając biec w jego stronę.
Odwrócił się niemal od razu, a gdy dostrzegł mnie biegnącą w jego stronę, sam zaczął się do mnie zbliżać. Gdy tylko stanęliśmy blisko siebie, nasze usta złączyły się w jednym namiętnym pocałunku.
- Szukałem cię wszędzie Rachel.- odparł słabo.
- Byłam u McGonnagall w gabinecie. Szukałam... uh sama nie wiem juz czego.- odparłam szybko.
- Myślałem, że już cię nie zobaczę.- odpowiedział pośpiesznie i przytulił się do mnie.
Dalej drżał, jego serce biło tak szybko, że aż było wyczuwalne. Nie zachowywał się spokojniej ode mnie, chociaż nie płakał w przeciwieństwie do mnie.
- Nie daj się zabić Fred. Nie daj.- szepnęłam mu do ucha i poczułam, że ścisnął mnie mocniej. Nie miałam nawet nic przeciwko temu, że mi nie odpowiedział. Nie był durniem, wiedział że wszystko mogło się zdarzyć, ja również. Na razie tylko cieszyliśmy się sobą i naszymi złączonymi ciałami. Do czasu.
Wtem coś wybuchło, na ten dźwięk od razu odłączyliśmy się od siebie i spojrzeliśmy odruchowo w niebo.
- Bracie. Patrz.- odezwał się George i wskazał palcem na barierę, która pod wpływem jakiegoś potężnego zaklęcia zaczęła się rozrywać na strzępy. Fred niemalże od razu podbiegł do brata i wzniósł głowę wysoko.
Przed moimi oczyma pojawiły się strzępy bliżej nieokreślonego materiału, upadającego wolno z nieba. Złapałam go w dłonie, zdążyłam tylko przez kilka sekund spojrzeć na strzępek, po czym jego błękitny kolor wygasł, a bitwa stanęła mi przed oczyma. Podeszłam do bliźniaków raz jeszcze, aby z nieznanych przyczyn powiedzieć im to, co było już pewne.
- Ten materiał...- odparłam, nadal jak zahipnotyzowana obserwując strzępek.
- Zaczęło się.- odparł zestresowanym głosem George i spojrzał wyżej.
- Uważajcie na siebie.- dodałam słabo.

 


Zbiegłam na dół wraz z bliźniakami, szarżowaliśmy pomiędzy innymi uczniami, którzy zgodzili się dołączyć do obrony szkoły. Jednak duża ilość uczniów i nauczycieli, oraz członków zakonu feniksa sprawiła, że nawet nie wiedziałam kiedy, a odłączyłam się od braci. Jednak nie chciałam znowu pokonywać tej samej drogi, aby ich odnaleźć, chociaż już zaczynałam się o nich martwić. Zwinnie unikałam zaklęć posłanych w moją stronę, odgłosy bitwy i cierpienia objęły cały dziedziniec. Wszędzie wybuchały zaklęcia i waliły się ściany, unikanie ich było niemalże niemożliwe.
Musiałam zwracać na siebie za dużą uwagę śmieciożerców, ponieważ miałam problem w odbijaniem każdego z nich. Robiłam się coraz bardziej zmęczona, założyłam kaptur na głowę, aby odwrócić od siebie chociaż części z nich. Chciałam niepostrzeżenie zbliżać się do śmierciożerców i likwidować ich. Zważając na to, że każdy był pochłonięty walką nie był to taki głupi pomysł.
Jednak okazało się to coraz bardziej niepraktyczne. Bo przy unikaniu kolorowych światełek kaptur zsuwał się z głowy i utrudniał widoczność. Dlatego, gdy moja przykrywka została spalona kilka śmierciożerców wycelowało we mnie różdżkę, próbując mnie zabić. Wiedziałam, że nie dam rady odbić tych zaklęć, dlatego wzięłam wtedy nogi za pas.



Łzy napływały mi oczu gdy tylko słyszałam te trzaski za mną. Jednak nie mogłam się zatrzymać, byłam o wiele silniejsza. Na całe szczęście napastnicy wcale nie starali się nie dogonić, prawdopodobnie zaczęli atakować innych uczniów, lub oni ich.
Postanowiłam mimo to się upewnić, więc biegnąc spojrzałam za siebie. Nie było ich już tam. Odetchnęłam z ulgą, ale nie na długo. Przez nieuwagę odbiłam się o nogę jednego z olbrzymów, zwracając tym samym jego uwagę na siebie. Potwór był po stronie Voldemorta, dlatego próbował uderzyć mnie swoją maczugą kilka razy. Na całe szczęście był za wolny. Jednak i ja opadałam powoli z sił. Więc gdy poczułam, że nie dam rady więcej robić uników, postanowiłam się schować. Ruszyłam przed siebie, a on pobiegł za mną. Wydawał się bardzo upierdliwy, ponieważ taranował na drodze wszystkich, którzy stawali mu na drodze. Czy był to uczeń , czy poplecznik Czarnego Pana. Był bardzo głupi, a także bardzo wytrzymały. Rzucałam na niego wszelkie zaklęcia, które tylko przychodziły mi na myśl, ale zatrzymywały go jedynie na krótką chwilę. W końcu znalazłam kawałek marmuru z posągu, który miał ochraniać Hogwart, a poległ bohatersko. Wbiegłam za niego i skuliłam się, w taki sposób aby ochronić głowę. Jednak olbrzym odnalazł mnie i chciał uderzyć w mur w taki sposób, aby go rozbić na kawałeczki. Czułam jedynie niepokojące drgania spowodowane mocnymi uderzeniami. Nie wiedziałam co mam robić, ucieczka była bezcelowa bo i tak by mnie gonił, a zaklęcia nie działały. Uderzenia zdawały się coraz silniejsze, co wskazywało na to, że drągal stawał się coraz to bardziej agresywny i był w stanie zburzyć ten marmur. Musiałam na szybko coś wymyślić. Gdzieś tam upadł jeden z uczniów, był cały we krwi, nie potrafiłam stwierdzić kto to był. Nie ruszał się, przynajmniej tak mi się wydawało. Zamknęłam bezradnie oczy, spod których zaczęły wypływać pojedyncze łzy co dodało mi odwagi.
Oświeciło mnie nagle. Był jeden sposób. Wybiegłam zza muru, szybko wycelowałam różdżką w stopy olbrzyma i jeszcze szybciej wypowiedziałam formułkę zaklęcia. Nagle spod jego stóp z ziemi zaczęły wydobywać się ogromne pnącza, które owijając mu nogi, unieruchomiły go. Krzyczał i próbował się wydostać. Te odgłosy niemalże zagłuszały dźwięki bitwy.
Nagle odleciałam kilka stóp do tyłu. Okropny ból rozszedł mi się po całych plecach, a różdżka wypadła mi z dłoni. Podniosłam się na łokciach i spojrzałam przed siebie. Przede mną stał Rockwood i ze swoim okropnym uśmiechem celował we mnie swoją różdżką.
Posłał we mnie jeszcze jedno zaklęcie, na całe szczęście uderzył w ziemię.
- Nie ruszaj się robaku!- krzyknął.
Próbowałam dostać się różdżki. Czołgałam się tak szybko jak tylko mogłam, ale leżała a daleko.
Śmierciożerca po raz kolejny próbował posłać we mnie inne zaklęcie, ale w tym samym momencie między nas wbiegł David i ochronił mnie swoją tarczą.


 
Po czym w odwecie wysłał drętwotę w wilkołaka. Ten niczego się nie spodziewając upadł całym ciałem na ziemię.
- Rachel!- podbiegł do mnie Ślizgon.
- Dziękuje David.- odparłam, próbując wstać na nogi.- Byłoby już po mnie.
Chłopak nic nie odpowiedział, chwycił mnie pod pachę i pomagał wstać.
- Uważaj!- krzyknęłam dostrzegając coś niepokojącego.
Nagle nie wiadomo skąd to w przyjaciela uderzyło zaklęcie. Odleciał do tyłu i uderzył plecami w ścianę, ja również ponownie upadłam. Ktoś musiał w nas celować z góry, bo to właśnie stamtąd został wypuszczony czar. Tyle dobrze, że ja tylko zostałam nim draśnięta.
- David!- krzyknęłam mając nadzieję na jego reakcję.- Słyszysz mnie!
- Spokojnie Trust, jeszcze go nie zabiłam.- spojrzałam za siebie.- Mam przynajmniej taką nadzieję.



- Stella!- krzyknęłam głośno i natychmiast wstałam na nogi.
- Ciebie też miło widzieć!- odparła ironicznie.
Tak bardzo mnie denerwowała.
- Jeszcze tego pożałujesz!- zagroziłam i ruszyłam do budynku w którym znajdowała się Ślizgonka.
Bitwa wciąż trwała, a ja nabrałam nowych sił. Tak bardzo chciałam odegrać się na niej. Za to wszystko co mi zrobiła. Biegłam wprost przed siebie, nawet nie zauważając wszystkich tych trupów które leżały dookoła. Miałam jeden cel. Zabić w końcu Ślizgonkę. Za mnie, za Davida, za mojego ojca. Powtarzałam to sobie w myślach odpychając po drodze wszystkich popleczników, którzy chcieli mi w tym przeszkodzić. Broniłam się tak jak jeszcze nikt inny. Kolorowe światełka rozbijały się dookoła, nawet jak jedno przeleciało bardzo blisko mojej głowy nie spowolniłam tempa.
Nagle przede mną wyrosło stado olbrzymich akromantul, które ruszyło w moją stronę. Zmarszczyłam brwi. Nie tym razem.
- Arania Exumai!- krzyczałam i po kolei unieszkodliwiałam wszystki pająki.
Te korzystając z swojego instynktu zaczęły uciekać na boki i atakować innych. Coś wokół mnie wybuchło, ściana zaczęła się walić, a kamienie zasypywać wejście. Zostało mi dosłownie kilka metrów. Ale wejście waliło się w zatrważającym tempie, a ogień pojawiał się dosłownie wszędzie.
Przestałam wtedy biec. Pokręciłam się w miejscu , a moje nogi odłączyły się od ziemi. W sekundzie znalazłam się w środku.
- Wychodź i walcz.- krzyknęłam do ścian.- Wiem, że tu jesteś Stone!
Odpowiedziała mi cisza.
- Czyżby wielka Stella stchórzyła?
Dobrze wiedziałam, że nie, ale próbowałam ją na siłę wyciągnąć z jej kryjówki.
Usłyszałam wtedy jakiś tupot nade mną. Spojrzałam do góry. Przez szparę zobaczyłam jak ktoś próbuje uciec. Rozejrzałam się dookoła, zobaczyłam metalową drabinkę, dlatego niemal od razu zaczęłam się po niej wspinać, aby dostać się na górę.
Gdy tylko to zrobiłam zobaczyłam, że jeśli chciałam dostać się dalej musiałam przeczołgać się przez metalowe rury. Wydawało mi się, że zobaczyłam jak osoba tak do mnie podobna próbuje uciec. Zmarszczyłam brwi i położyłam się na ziemi.
- Coż za upartość Trust?- odparła kąśliwie, dostrzegając, że ją gonię.- Czyżby po tatusiu?
Nie słuchałam tego. Czołgałam się coraz szybciej, aż w końcu dogoniłam Ślizgonkę i złapałam ją za but. Nie minęła nawet sekunda, a jej postać jakby rozpłynęła się w powietrzu. I pojawiła się podobnie, tylko twarzą do mnie.
- Spójrz Trust jak głupio wyglądasz czołgając się tutaj.- zaśmiała się.
- Ty mała.- warknęłam i próbowałam ją złapać, ale jej postać tym razem stała się taka jakby niematerialna.
- Czyżbyś utraciła swoją magię?- spytała patrząc mi w oczy.
- Nie dam ci się sprowokować.- odpowiedziałam.
- Już to robisz.
Wszystkie te rury od razu zniknęły. Spojrzałam głupim wzrokiem do góry i wtedy zorientowałam się, że była to tylko iluzja. Nawet nie wiedziałam, że Stella zna takie zaklęcia. Cały czas wpowadzała mnie w pole, ale nie. Nie tym razem.
Dziewczyna wraz wstała i próbowała przeteleportować się wyżej, ale w ostatnim momencie zdążyłam kopnąć ją w plecy. Ślizonka owszem, udało jej się aportować, ale zaraz upadła na ziemię. A różdżka wpadła jej z dłoni.


 
  Spojrzałam na górę, była tam. Leżała już mniej zadowolona i próbowała wstać.
- Jeśli chcesz się tak bawić to proszę.- odparłam i zaraz przeniosłam się wyżej.- Tu jesteś, a gdzie masz różdżkę?
Dziewczyna warknęła i uprzednio wstając na nogi próbowała dosięgnąć różdżki, ale znowu uderzyłam ją w plecy. Zirytowana do granic możliwości chciała rzucić się na mnie pięściami, a że obie zostałyśmy bez różdżek, musiałyśmy załatwić sprawę w tradycyjny sposób. Zaczęła się konfrontacja. Przerzucałyśmy się nawzajem pomiędzy piętrami. Używałyśmy jedynie teleportu, ale ja miałam jeszcze jeden as w rękawie.
Starcie robiło się coraz to bardziej niebezpieczne, obie byłyśmy już zmęczone i całe poobijane.
Gdzieś tam w oddali zobaczyłyśmy swoje różdżki. Spojrzałyśmy na siebie i aportowałyśmy się w miejsca gdzie one leżały. Stella była szybsza.
- Depulso- krzyknęła, a ja upadłam na ziemię.- Petrificus Totalus- dodała, ale zdołałam uniknąć.
- Rictusempra!- odbiłam, ale użyła tarczy.
- Całkiem mocne.- przyznała, bardzo prawdopodobnie, że ironicznie. Zaczęłyśmy się wymieniać zaklęciami, ale moce były bardzo wyrównane. Nie wiedziałam czego to była sprawka, wykluczyłam to, że wyglądała tak samo, było to prawie nierealne. Zapomniałam tylko, że to co "nierealne" nie zawsze dotyczyło Ślizgonki.
- Impedimento!- krzyknęła, zanim zdążyłam się zorientować. Odleciałam do tyłu i uderzyłam potylicą w ścianę, aż pokazały mi się mroczki przed oczami.- I jak to jest przegrywać sama ze sobą Trust?- spytała triumfująco, celując we mnie różdżką.
- Dlaczego wciąż jesteś w mojej postaci Stone?- odparłam prawie niewyraźnie, trzymając się za głowę.
- Mały wypadek przy pracy.- mruknęła od niechcenia, ale rozmawiała dalej. Musiała już czuć ta dozę zwycięstwa.- Chciałam odszyfrować to co ukrył Black, oczywiście musiałaś to być ty, ale ten kacap zabezpieczył to jakimiś zaklęciami. Tak też zostałam w twojej postaci. Nie jest to dla mnie przyjemne, ale chociaż mogę namacalnie doświadczyć co oznacza twierdzenie, że najgorszym wrogiem dla ciebie jesteś ty sam.- roześmiała się złowrogo, a jej twarz zarumieniła się z uciechy.- Ale dość tego dobrego Trust. Chcesz jeszcze o coś zapytać?
- Tak, tylko o jedno...- moje palce dyskretnie zacisnęły się na różdżce.- Dlaczego milczysz?
- Co?- mruknęła przymrużając oczy.
- Silencio!- krzyknęłam, a głos zamarł jej w krtani.- Brachiabindo.
Ramiona i nogi Ślizgonki zostały spętane przez niewidzialne więzy. Dziewczyna była unieruchomiona. Na jej twarzy było widać niepokój, a także dumę?
Stała na nogach jak wryta, uśmiechała się tak, jakby czekając na śmierć.
Czułam jak w tym momencie wzbiera we mnie energia.
- Drętwota!- krzyknęłam, a z mojej różdżki wydobył się świecący najjaśniej czar, który zamienił Stelę w bryłę.- Diffindo.
Nieruchome ciało Stelli rozpadło się na kawałki.



Wtedy wszystkie moje emocje uspokoiły się, poczułam nieopisaną ulgę, mimo tego, że tak naprawdę zabiłam sama siebie. Nie czułam żalu sama do siebie, a przecież przez jakiś czas traktowałam ją jak przyjaciółkę. Niestety była to tylko prowokacja. Przede wszystkim zrobiłam to dla ojca. Pomściłam go, teraz pewnie gdziekolwiek jest, uśmiecha się do mnie.
Jednego tak naprawdę się obawiałam.
Jak zareaguje David?

Przez te wszystkie emocje zapomniałam o toczącej się bitwie. Co prawda, Stella nie żyje, ale moi przyjaciele nadal dzielnie walczą w obronie tej szkoły. Zdziwiła mnie tylko jeszcze jedna rzecz... dlaczego na zewnątrz zrobiło się tak cicho? Miałam nadzieję, że najeźdźcy wycofali się w końcu.
Jednak tak bardzo się myliłam.
W jednym momencie zakręciło mi się w głowie. Zdawało mi się, że był to wina tego uderzenia w ścianę, ale nie to było coś innego. Silniejszego.
Oparłam się o mur, a w mojej głowie usłyszałam dziwny szum. Tak jakby ten szum chciałby mi powiedzieć coś ważnego, a brzmiał on jak... Voldemort.
Nogi osłabły, a ja uklękłam z tej niemocy.

- Walczyliście dzielnie. Lecz na próżno. Nie chcę waszej śmierci. Każda kropla krwi czarodziejów to olbrzymia strata. Rozkażę moim oddziałom by się wycofały. Pod ich nieobecność śpieszcie się pochowajcie swoich zmarłych. Harry Potterze, zwracam się bezpośrednio do ciebie, Dzisiaj w nocy pozwoliłeś by twoi przyjaciele ginęli za ciebie. Nie ma większej hańby dla czarodzieja. Czekam na ciebie w zakazanym lesie. Niech dopełni się twoje przeznaczenie. Jeśli się nie stawisz, wtedy zabiję wszystkie dzieci, kobiety i mężczyzn, którzy cię ukryją przede mną.

Po tych słowach, głos ucichł, a ja miałam większy mętlik na głowie. Dlatego więc postanowiłam znaleźć Harry'ego, aby w końcu opowiedzieć mu o wszystkim tym, czego się dowiedziałam, oraz zapytać co zamierza robić dalej w związku z tą sytuacją.
Aportowałam się szybko na dziedziniec. Zastałam tam jedynie gruzy, które zasłaniały wejście do szkoły. Pomijając to powietrze, w którym dalej unosił się dym i smród martwych ciał można by nawet uznać, że wszystko wróciło do normy. Chciałam w to wierzyć, tak bardzo chciałam. Byłam tak zamroczona, że nawet zapomniałam o poległych. Przypomniałam sobie wówczas gdy przemierzałam ruiny zamku. W środku było słychać tą charakterystyczną ciszę, która nigdy nie zwiastowała czegoś dobrego. Wszyscy ocaleni wzięli się do kupy, większość z nich zdobyła się na to aby opatrzyć rannych. A tylko nieliczni na to, aby zajmować się zmarłymi. Gdześ tam w oddali zobaczyłam Lupina oraz Tonks, którzy niczym biali jak śnieg, leżeli na noszach. Ich źrenice nadal były otwarte, co powodowało że ciarki przechodziły po plecach.
Ale co to... kilka metrów dalej dochodziły jakieś niepokojące odgłosy. Spojrzałam w tamtą stronę i podeszłam bliżej. I aż mnie zmroziło.
Percy rzucał się na kupę gruzu, a Ron i Harry starali się go odciągnąć.
Ron...Harry...Percy...Fred? Gdzie jest Fred? Nogi same zaczęły nieść mnie przed siebie.
Z każdym krokiem i z każdym nowym łkaniem coraz to więcej okropnych myśli zaczynało mnie dręczyć. Próbowałam wyrzucić je z siebie, nie myśleć więcej o... tym. Szłam przed siebie coraz szybciej i szybciej, rozglądając się niespokojnie. Mając nadzieję, że gdzieś go dostrzegę, ale nic takiego nie miało miejsca.
Percy opadł na kolana i teraz szlochał wtulony w ramię brata, któremu w oczach również szkliły się łzy. W tym braterskim uścisku było coś, co napełniło jej serce przerażeniem. 
Dotknęłam dłoni Harry'ego, chociaż tak naprawdę tego nie chciałam, a on obrócił się i spojrzał mi w oczy. Ja również spojrzałam w jego oczy. Zobaczyłam w nich coś, co na pewno nie będzie niczym przyjemnym. Były one wypełnione bólem i skruchą.
- Nie. Harry.- wyjęczałam przez łzy.- Proszę cię, nie rób tego.
- Przykro mi Rachel.
Objął mnie ramieniem, ale ja mu się wyrwałam. Rzuciłam się na stertę gruzów i zaczęłam nerwowo odrzucać kamienie na bok. "Nie wierzyłam w jego słowa, póki jeszcze tej samej nocy nie kopałam sobie grobu, zdartymi do krwi rękoma. Oblana zimnym potem". Przypomniałam sobie nagle, ale i to nie mogło powstrzymać się od usilnego rozkopywania kamieni. Poczułam wnet jak ktoś próbuje odciągnąć mnie siłą od robienia tego, ale byłam w takim stanie, że nikt  nie mógł mnie od tego odwieść, nawet Voldemort. Łzy spływały mi po twarzy, żłobiąc na policzkach swoją własną drogę, drogę bólu, cierpienia, smutku, które zaczęły mną miotać.
Zamarłam, gdy zobaczyłam, że coś białego leży kilka metrów dalej. W tym momencie, moje serce wpadło w bolesny galop, rozrywający całą klatkę piersiową. Trwało to przez kilka chwil, aż w końcu pękło. Odsunęłam ręce od kamieni, przeczołgałam się słabo do zdjęcia, które leżało na niedbale zrobionej trumnie. Chwyciłam je w dłonie jak największy skarb świata, nie zważając na to, że upaćkałam je krwią, która ciurkiem wydobywała się z moich palców i płynęła wolno po ramie. Przycisnęłam je do ust. 
- Oh Freddie.- odparłam słabo.- Proszę cię kochanie, powiedz tylko, że to jest jakiś okrutny żart, że próbujesz rozładować napięcie śmiechem, że zaraz wyskoczysz przede mnie z tym zawadiackim uśmiechem. Przytulisz mnie mocno i już nigdy nie puścisz.
Wstrząsnęły mną spazmy płaczu. Czułam się tak jakby moje ciało miało za chwilę eksplodować i rozpaść się na milion kawałków. 
Odsunęłam zdjęcie od moich ust i przejechałam opuszkiem małego palca po twarzy Freddiego. Obrysowałam ją z największą precyzją, aby znów poczuć jego bliskość, a poczułam jedynie chłód zdjęcia.
Uspokoiłam się trochę, przynajmniej zewnętrznie. Wewnętrznie już nic nie istniało. Przepadło wraz z jego sercem. Zdawało się że jeszcze jakiś czas temu siedzieliśmy wtuleni do siebie na kanapie rozprawiając o obronie świata, a już go nie ma. Teraz jedynie o czym marzyłam do cofnięcie czasu. Do momentu, gdy byliśmy razem szczęśliwi i wesoło rozmawialiśmy o przyszłości.
Ale teraz już go nie ma... Nie ma go Rachel. Zrozum to...
Schyliłam głowę i spojrzałam na podłogę.
Nie... podniosłam się znowu i odłożyłam zdjęcie z powrotem na miejsce. Nie na mojej warcie.
Otarłam łzy i oddaliłam się od całej rodziny Weasley'ów.
Biegłam przed siebie w poszukiwaniu najbezpieczniejszego miejsca. Było to ciężkie, ponieważ wszędzie przesiadywali uczniowie.
W końcu znalazłam pustą komnatę.
Wzięłam kilka głębokich oddechów i wyciągnęłam z buta zmieniacz czasu. Głęboko gdzieś, czułam że to jedyny sposób aby znowu być razem. Już nic nie miało dla mnie znaczenia, nawet to, że mogę namieszać w czasoprzestrzeni.
Uniosłam klepsydrę i zakręciłam nią odpowiednią ilość razy. Nagle, jakby wszystko stanęło w miejscu, a potem zaczęło się cofać. Słyszałam urywki bitwy, która przecież skończyła się wcześniej. Spojrzałam w okno, stojące nieopodal, a czyste powietrze z powrotem zmieniło się w kłąb gęstego dymu.
Trwało to kilka sekund. A gdy moja podświadomość dotknęła duszy, podbiegłam bliżej do okna. Bitwa nadal trwała, mój wzrok przeniósł się na miejsce, gdzie widziałam siebie... Naprawdę siebie. Był to moment gdy poganiałam pająki i goniłam Stellę... Tak, to ten moment.
Chciałam już wyjść, ale w tych emocjach zapomniałam o złotej zasadzie w myśl której nikt nie może mnie zobaczyć. Odsunęłam się na chwilę od klamki. Rzuciłam na siebie zaklęcie kameleona, zapięłam bluzę, nałożyłam kaptur na głowę i dopiero wtedy mogłam wyjść.
Biegłam przez korytarz, który wypełniał się dymem i gruzem. Widziałam dookoła ból i walkę. Widziałam również popleczników Czarnego Pana, którzy z nieopisaną radością zabijali uczniów, nawet jeśli mieli oni dopiero po 15 lat.
Mijałam pojedynki na śmierć i życie, widziałam, jak masa Czarodziejów umiera. Tak bardzo chciałam pomóc im wszystkim, atakować z zaskoczenia i uratować ich, ale byłam zbyt słaba. Zaklęcie kameleona kosztowało mnie naprawdę dużo siły. Już nawet pomijając fakt, iż wcześniej byłam osłabiona. Starczyło mi mocy na jedno zaklęcie i wbrew wszystkiemu chciałam przez nie uratować Freddiego. Nawet jeśli było to egoistyczne. Naprawdę nie obchodziło mnie co ktoś sobie mógł pomyśleć.
Wbiegłam do samego epicentrum bitwy. I nerwowo oglądałam się dookoła. Widziałam nawet śmierć Lavender, ale nie... nie mogłam. Błądziłam po dziedzińcu w poszukiwaniu tego, po co tu przyszłam. W końcu trafiłam. Mój umysł napełnił spokój, gdy zobaczyłam Freddiego, całego i żywego. Walczącego ramię w ramię z Georgiem i Percym. Ochraniali oni jak mi się wydawało tajemne przejścia. Biedy Freddie, tak dzielnie walczył, tak wiele energii w to wkładał. On chyba naprawdę wierzył w dobrą sprawę i tak los mu się odpłacił. 
Obserwowałam walkę z ukrycia i nie ujawniłam nawet wtedy gdy wówczas przegrywał. Czekałam jedynie na odpowiedni moment. Nadal myślałam logicznie, chociaż serce tak głośno wolało "Już!".
Zignorowałam to wołanie. Musiał nadejść odpowiedni moment.
Chwilę później rzeczywiście nadszedł. Gdy tylko zobaczyłam jak Fred walczy z Rockwoodem i stoi dosłownie w tym samym miejscu, w którym wcześniej rozkopywałam kamienie ruszyłam naprzód.
To była dosłownie sekunda, gdy ściana zaczynała w bardzo szybkim tempie tracić swój fundament.
Cynk sypał się na twarz i ubranie Freddiego, a ten jakby tego nie widział walczył dzielnie. I nawet nie próbował stamtąd uciekać. 
- Freddie!-krzyczałam w myślach, bo aż nie potrafiłam wydobyć z siebie żadnego dźwięku.
Biegłam do niego tak szybko jak tylko umiałam. Przestałam myśleć logicznie, gdy kamienie zaczęły obsypywać Gryfona. Teraz albo nigdy- pomyślałam.
Wbiegłam w sam środek i odepchnęłam chłopaka, który niczego się nie spodziewał.
Wtem poczułam jakby coś łamało mi kręgosłup. Potem była tylko ciemność.
Szablon wykonany przez Melody