- Harry wysłuchaj mnie! Harry!- wołałam za Wybrańcem, który w harmidrze tupania i rozmów nerwowo stąpał po schodach w poszukiwaniu "czegoś".
Rozglądałam się dookoła, aby przypadkowo nie natrafić na innego ucznia gorączkowo próbującego pomóc Harry'emu. Nie potrafiłam zebrać do kupy własnych myśli. Mimo jego ignorancji względem mojej osoby przez ostatnią sytuację, za którą najwyraźniej chłopak musiał mieć nadal do mnie żal, chciałam opowiedzieć mu o tym co tak naprawdę było ukryte w skrytce Regulusa.
- Harry Potterze!- krzyknęłam głośno.
Miałam już dość jego zachowania.
- O co chodzi Rachel?- odwrócił się pretensjonalnie na pięcie.
- O to co znalazłam w skrytce.
- Czyli masz coś co może zniszczyć horkruksy?- jego oczy rozszerzyły się znienacka.
- No nie...- przyznałam patrząc na podłogę, a gdy ponownie spojrzałam na przyjaciela, ten wzruszył tylko ramionami.- No ale...
- Harry!- zawołała Luna podbiegając do nas.
- Co znowu?- odparł zniecierpliwiony.
- Pamiętasz jak Cho mówiła, że ci którzy widzieli ten diadem już nie żyją?- spytała ignorując uwagę Gryfona.- To chyba jasne nie?- teraz i ja spojrzałam na dziewczynę.- Musisz spytać tych nieżyjących.
Chłopak tylko zmarszczył brwi. Najwyraźniej nie zrozumiał tego, co Luna chciała powiedzieć. Ja od razu zorientowałam się, że musiało chodzić o Helenę Ravenclaw, szarą damę i córkę Roweny.
- Pokażę ci.- odparła Luna i chwyciła Harry'ego za rękę, prowadząc go za sobą.
Spuściłam ramiona. Może i sprawa z kolejnym Horkruksem była ważna, ale to czego ja się dowiedziałam również. Nie czekając dłużej ruszyłam w przeciwną stronę, chciałam odnaleźć Hermionę. Być może ona nie była aż tak zajęta ażeby móc nie wysłuchać i doradzić. Może i zachowywałam się jak dziecko szukające na siłę uwagi rodziców, ale musiałam to z siebie wyrzucić, za wszelką cenę.
Szukałam wszędzie, ale nigdzie nie natrafiłam na ślad ano Hermiony, ani Rona. Nie wiedziałam dlaczego, ale wraz kroki poprowadziły mnie do pokoju McGonnagall. Spojrzałam dookoła. Byłam tutaj raz i to w dodatku, gdy Katie Bell została przeklęta przez naszyjnik Malfoya. Po lewej stronie pomieszczenia znajdował się kominek, w którym wesoło trzaskały płomienie. Musiał on być podłączony do sieci Fiuu. Obok stały miękkie i wygodne fotele, a przy nim stolik. W gabinecie znajdowało się również biurko. Podłogę zajmował piękny perski dywan. Przy prawej ścianie, usytuowana była komoda oraz biblioteczka z dużą ilością woluminów, a z okna rozpościerał się widok na szkolne boisko quidditcha. Zobaczyłam przed nie również jak dziwne światełka wydobywające się prawdopodobnie z różdżek wznoszą się ponad mury Hogwartu wędrując wysoko w górę. Wyglądało to mniej więcej tak jakby owe światełka łączyły się z innymi ich pokroju i tworzyły coś na kształt skorupy ochraniającej cały zamek. Zmroziło mnie na chwilę, więc atak o którym mówił Voldemort powoli zaczynał się ziszczać. Nogi zrobiły mi się jak z waty. Zdążyłam się jedynie posunąć i oprzeć o ścianę. Próbowałam również złapać oddech,aby uspokoić puls. Wiadomo było, że wojna wisi na włosku. Każdy o tym mówił, każdy pisał, ale to jednak jedynie słowa, które nie mogą być wiarygodne, mimo wszystkich sytuacji. Przeżyć to, jednak jest to czymś innym. Zebrałam się w sobie. Musiałam być silna. Zaczęłam przeszukiwać cały gabinet, mimo iż wyglądał on tak, jakby było już to robione co najmniej kilkanaście razy. Z każdym krokiem i oddechem moje serce biło coraz szybciej. Znajdywałam bardzo różne rzeczy. Większość z nich okazywała się jednak papierami i śmieciami. Po kilkunastu minutach gwałtownych poszukiwań, opadłam zmęczona na krzesło biurowe. Byłam cała spocona. Nie wynikało to z szybkości jaką wykonywałam te czynności. Może i nie byłam żadnym prymusem mugolskich sportów, ale też i nie byłam aż taka zmizerniała. Sądziłam, że to emocje pozostawiły swój ślad na czole, po którym zaczął spływać zimny pot.
Wezbrałam się w sobie, bo wiedziałam, że nie było innego wyjścia. Otarłam mokre czoło i sięgnęłam po raz drugi do najbliższej szuflady. Zaczęłam w niej żwawo grzebać. Jednak pod ręką czułam jedynie kolejne bezwartościowe papiery. Więc sięgnęłam głębiej. Wtem poczułam jakiś dziwny przedmiot pod opuszkami palców. Był on usytuowany na bocznej ścianie szuflady. Po dotyku nie potrafiłam stwierdzić co to konkretnie jest, ale przypominało to jakąś gumę lub coś miękkiego. Nacisnęłam na to mocniej, a jedna ze ścian zaczynała się osuwać, ukazując tym samym ukrytą komnatę. Zerwałam się na równe nogi i wbiegłam do środka. Tajemniczy pokój okazał się być bardzo skromną i małą sypialnią. Przy ścianie stało średniej wielkości łóżko a obok po obu stronach stały dwie drewniane komody. Oprócz tego w kącie mieściła się już stara, ogromnej wielkości szafa. Wyglądała ona tak, jakby przy pierwszym lepszym mocniejszym popchnięciu drzwi, miała się rozlecieć. Nie chciałam zniszczyć szafy Profesor McGonnagall, więc nawet nie odważyłabym się tam grzebać, ale moją uwagę zwróciły komody. Przy bliższym przyjrzeniu się im stwierdziłam, że i one również posiadają szuflady. Nie czekając dłużej sięgnęłam do jednej z nich i otworzyłam ją. Gdy tylko szafka delikatnie się otworzyła od razu dostrzegłam co jest w środku. Uśmiechnęłam się na ten widok. Wewnątrz znajdował się zmieniacz czasu. Wiele o nim czytałam, a nawet słyszałam od Hermiony i Harry'ego. Zawsze chciałam taki posiąść, wiele razy przez snem wyobrażałam sobie co mogłabym zrobić i naprawić, gdybym taki miała. Jednak i nie byłam głupia, wiedziałam jak bardzo można namieszać bawiąc się czasem. A teraz co? Miałam go w swoich dłoniach. Złapałam za pozłacany łańcuszek i uniosłam go do góry. Był naprawdę przepiękny. Malutka klepsydra mieniła się czyściutkim pisakiem, który wolno przemieszczał się po szklanych ściankach, a otaczały ją dwa również pozłacane pierścienie z malutkimi wstawkami na bokach, najprawdopodobniej utrzymującymi całą konstrukcję. Zapragnęłam go mieć, więc schowałam go do kieszeni. Miałam nieodzowne wrażenie, że może się przydać.
Nagle upadłam na podłogę. Nie wiedziałam nawet co się wydarzyło, oddech utkwił mi w gardle i nie potrafiłam się go pozbyć. Mój wzrok skierował się w stronę okna. Światła nadal od niego biły, ale nie te same które wcześniej, od razu wiedziałam, że atak w końcu musiał się zacząć. Zbiegłam na dziedziniec w akompaniamencie wybuchów i krzyków aby stanąć do boju. Gdzieś tam w oddali zobaczyłam Freda, stał obok swojego brata. Coś szeptali do siebie i wpatrywali się w niebo, gdzie różnego rodzaju zaklęcia próbowały przebić się przez barierę.
- Fred!- krzyknęłam, zaczynając biec w jego stronę.
Odwrócił się niemal od razu, a gdy dostrzegł mnie biegnącą w jego stronę, sam zaczął się do mnie zbliżać. Gdy tylko stanęliśmy blisko siebie, nasze usta złączyły się w jednym namiętnym pocałunku.
- Szukałem cię wszędzie Rachel.- odparł słabo.
- Byłam u McGonnagall w gabinecie. Szukałam... uh sama nie wiem juz czego.- odparłam szybko.
- Myślałem, że już cię nie zobaczę.- odpowiedział pośpiesznie i przytulił się do mnie.
Dalej drżał, jego serce biło tak szybko, że aż było wyczuwalne. Nie zachowywał się spokojniej ode mnie, chociaż nie płakał w przeciwieństwie do mnie.
- Nie daj się zabić Fred. Nie daj.- szepnęłam mu do ucha i poczułam, że ścisnął mnie mocniej. Nie miałam nawet nic przeciwko temu, że mi nie odpowiedział. Nie był durniem, wiedział że wszystko mogło się zdarzyć, ja również. Na razie tylko cieszyliśmy się sobą i naszymi złączonymi ciałami. Do czasu.
Wtem coś wybuchło, na ten dźwięk od razu odłączyliśmy się od siebie i spojrzeliśmy odruchowo w niebo.
- Bracie. Patrz.- odezwał się George i wskazał palcem na barierę, która pod wpływem jakiegoś potężnego zaklęcia zaczęła się rozrywać na strzępy. Fred niemalże od razu podbiegł do brata i wzniósł głowę wysoko.
Przed moimi oczyma pojawiły się strzępy bliżej nieokreślonego materiału, upadającego wolno z nieba. Złapałam go w dłonie, zdążyłam tylko przez kilka sekund spojrzeć na strzępek, po czym jego błękitny kolor wygasł, a bitwa stanęła mi przed oczyma. Podeszłam do bliźniaków raz jeszcze, aby z nieznanych przyczyn powiedzieć im to, co było już pewne.
- Ten materiał...- odparłam, nadal jak zahipnotyzowana obserwując strzępek.
- Zaczęło się.- odparł zestresowanym głosem George i spojrzał wyżej.
- Uważajcie na siebie.- dodałam słabo.
Zbiegłam na dół wraz z bliźniakami, szarżowaliśmy pomiędzy innymi uczniami, którzy zgodzili się dołączyć do obrony szkoły. Jednak duża ilość uczniów i nauczycieli, oraz członków zakonu feniksa sprawiła, że nawet nie wiedziałam kiedy, a odłączyłam się od braci. Jednak nie chciałam znowu pokonywać tej samej drogi, aby ich odnaleźć, chociaż już zaczynałam się o nich martwić. Zwinnie unikałam zaklęć posłanych w moją stronę, odgłosy bitwy i cierpienia objęły cały dziedziniec. Wszędzie wybuchały zaklęcia i waliły się ściany, unikanie ich było niemalże niemożliwe.
Musiałam zwracać na siebie za dużą uwagę śmieciożerców, ponieważ miałam problem w odbijaniem każdego z nich. Robiłam się coraz bardziej zmęczona, założyłam kaptur na głowę, aby odwrócić od siebie chociaż części z nich. Chciałam niepostrzeżenie zbliżać się do śmierciożerców i likwidować ich. Zważając na to, że każdy był pochłonięty walką nie był to taki głupi pomysł.
Jednak okazało się to coraz bardziej niepraktyczne. Bo przy unikaniu kolorowych światełek kaptur zsuwał się z głowy i utrudniał widoczność. Dlatego, gdy moja przykrywka została spalona kilka śmierciożerców wycelowało we mnie różdżkę, próbując mnie zabić. Wiedziałam, że nie dam rady odbić tych zaklęć, dlatego wzięłam wtedy nogi za pas.
Łzy napływały mi oczu gdy tylko słyszałam te trzaski za mną. Jednak nie mogłam się zatrzymać, byłam o wiele silniejsza. Na całe szczęście napastnicy wcale nie starali się nie dogonić, prawdopodobnie zaczęli atakować innych uczniów, lub oni ich.
Postanowiłam mimo to się upewnić, więc biegnąc spojrzałam za siebie. Nie było ich już tam. Odetchnęłam z ulgą, ale nie na długo. Przez nieuwagę odbiłam się o nogę jednego z olbrzymów, zwracając tym samym jego uwagę na siebie. Potwór był po stronie Voldemorta, dlatego próbował uderzyć mnie swoją maczugą kilka razy. Na całe szczęście był za wolny. Jednak i ja opadałam powoli z sił. Więc gdy poczułam, że nie dam rady więcej robić uników, postanowiłam się schować. Ruszyłam przed siebie, a on pobiegł za mną. Wydawał się bardzo upierdliwy, ponieważ taranował na drodze wszystkich, którzy stawali mu na drodze. Czy był to uczeń , czy poplecznik Czarnego Pana. Był bardzo głupi, a także bardzo wytrzymały. Rzucałam na niego wszelkie zaklęcia, które tylko przychodziły mi na myśl, ale zatrzymywały go jedynie na krótką chwilę. W końcu znalazłam kawałek marmuru z posągu, który miał ochraniać Hogwart, a poległ bohatersko. Wbiegłam za niego i skuliłam się, w taki sposób aby ochronić głowę. Jednak olbrzym odnalazł mnie i chciał uderzyć w mur w taki sposób, aby go rozbić na kawałeczki. Czułam jedynie niepokojące drgania spowodowane mocnymi uderzeniami. Nie wiedziałam co mam robić, ucieczka była bezcelowa bo i tak by mnie gonił, a zaklęcia nie działały. Uderzenia zdawały się coraz silniejsze, co wskazywało na to, że drągal stawał się coraz to bardziej agresywny i był w stanie zburzyć ten marmur. Musiałam na szybko coś wymyślić. Gdzieś tam upadł jeden z uczniów, był cały we krwi, nie potrafiłam stwierdzić kto to był. Nie ruszał się, przynajmniej tak mi się wydawało. Zamknęłam bezradnie oczy, spod których zaczęły wypływać pojedyncze łzy co dodało mi odwagi.
Oświeciło mnie nagle. Był jeden sposób. Wybiegłam zza muru, szybko wycelowałam różdżką w stopy olbrzyma i jeszcze szybciej wypowiedziałam formułkę zaklęcia. Nagle spod jego stóp z ziemi zaczęły wydobywać się ogromne pnącza, które owijając mu nogi, unieruchomiły go. Krzyczał i próbował się wydostać. Te odgłosy niemalże zagłuszały dźwięki bitwy.
Nagle odleciałam kilka stóp do tyłu. Okropny ból rozszedł mi się po całych plecach, a różdżka wypadła mi z dłoni. Podniosłam się na łokciach i spojrzałam przed siebie. Przede mną stał Rockwood i ze swoim okropnym uśmiechem celował we mnie swoją różdżką.
Posłał we mnie jeszcze jedno zaklęcie, na całe szczęście uderzył w ziemię.
- Nie ruszaj się robaku!- krzyknął.
Próbowałam dostać się różdżki. Czołgałam się tak szybko jak tylko mogłam, ale leżała a daleko.
Śmierciożerca po raz kolejny próbował posłać we mnie inne zaklęcie, ale w tym samym momencie między nas wbiegł David i ochronił mnie swoją tarczą.
Po czym w odwecie wysłał drętwotę w wilkołaka. Ten niczego się nie spodziewając upadł całym ciałem na ziemię.
- Rachel!- podbiegł do mnie Ślizgon.
- Dziękuje David.- odparłam, próbując wstać na nogi.- Byłoby już po mnie.
Chłopak nic nie odpowiedział, chwycił mnie pod pachę i pomagał wstać.
- Uważaj!- krzyknęłam dostrzegając coś niepokojącego.
Nagle nie wiadomo skąd to w przyjaciela uderzyło zaklęcie. Odleciał do tyłu i uderzył plecami w ścianę, ja również ponownie upadłam. Ktoś musiał w nas celować z góry, bo to właśnie stamtąd został wypuszczony czar. Tyle dobrze, że ja tylko zostałam nim draśnięta.
- David!- krzyknęłam mając nadzieję na jego reakcję.- Słyszysz mnie!
- Spokojnie Trust, jeszcze go nie zabiłam.- spojrzałam za siebie.- Mam przynajmniej taką nadzieję.
- Stella!- krzyknęłam głośno i natychmiast wstałam na nogi.
- Ciebie też miło widzieć!- odparła ironicznie.
Tak bardzo mnie denerwowała.
- Jeszcze tego pożałujesz!- zagroziłam i ruszyłam do budynku w którym znajdowała się Ślizgonka.
Bitwa wciąż trwała, a ja nabrałam nowych sił. Tak bardzo chciałam odegrać się na niej. Za to wszystko co mi zrobiła. Biegłam wprost przed siebie, nawet nie zauważając wszystkich tych trupów które leżały dookoła. Miałam jeden cel. Zabić w końcu Ślizgonkę. Za mnie, za Davida, za mojego ojca. Powtarzałam to sobie w myślach odpychając po drodze wszystkich popleczników, którzy chcieli mi w tym przeszkodzić. Broniłam się tak jak jeszcze nikt inny. Kolorowe światełka rozbijały się dookoła, nawet jak jedno przeleciało bardzo blisko mojej głowy nie spowolniłam tempa.
Nagle przede mną wyrosło stado olbrzymich akromantul, które ruszyło w moją stronę. Zmarszczyłam brwi. Nie tym razem.
-
Arania Exumai!- krzyczałam i po kolei unieszkodliwiałam wszystki pająki.
Te korzystając z swojego instynktu zaczęły uciekać na boki i atakować innych. Coś wokół mnie wybuchło, ściana zaczęła się walić, a kamienie zasypywać wejście. Zostało mi dosłownie kilka metrów. Ale wejście waliło się w zatrważającym tempie, a ogień pojawiał się dosłownie wszędzie.
Przestałam wtedy biec. Pokręciłam się w miejscu , a moje nogi odłączyły się od ziemi. W sekundzie znalazłam się w środku.
- Wychodź i walcz.- krzyknęłam do ścian.- Wiem, że tu jesteś Stone!
Odpowiedziała mi cisza.
- Czyżby wielka Stella stchórzyła?
Dobrze wiedziałam, że nie, ale próbowałam ją na siłę wyciągnąć z jej kryjówki.
Usłyszałam wtedy jakiś tupot nade mną. Spojrzałam do góry. Przez szparę zobaczyłam jak ktoś próbuje uciec. Rozejrzałam się dookoła, zobaczyłam metalową drabinkę, dlatego niemal od razu zaczęłam się po niej wspinać, aby dostać się na górę.
Gdy tylko to zrobiłam zobaczyłam, że jeśli chciałam dostać się dalej musiałam przeczołgać się przez metalowe rury. Wydawało mi się, że zobaczyłam jak osoba tak do mnie podobna próbuje uciec. Zmarszczyłam brwi i położyłam się na ziemi.
- Coż za upartość Trust?- odparła kąśliwie, dostrzegając, że ją gonię.- Czyżby po tatusiu?
Nie słuchałam tego. Czołgałam się coraz szybciej, aż w końcu dogoniłam Ślizgonkę i złapałam ją za but. Nie minęła nawet sekunda, a jej postać jakby rozpłynęła się w powietrzu. I pojawiła się podobnie, tylko twarzą do mnie.
- Spójrz Trust jak głupio wyglądasz czołgając się tutaj.- zaśmiała się.
- Ty mała.- warknęłam i próbowałam ją złapać, ale jej postać tym razem stała się taka jakby niematerialna.
- Czyżbyś utraciła swoją magię?- spytała patrząc mi w oczy.
- Nie dam ci się sprowokować.- odpowiedziałam.
- Już to robisz.
Wszystkie te rury od razu zniknęły. Spojrzałam głupim wzrokiem do góry i wtedy zorientowałam się, że była to tylko iluzja. Nawet nie wiedziałam, że Stella zna takie zaklęcia. Cały czas wpowadzała mnie w pole, ale nie. Nie tym razem.
Dziewczyna wraz wstała i próbowała przeteleportować się wyżej, ale w ostatnim momencie zdążyłam kopnąć ją w plecy. Ślizonka owszem, udało jej się aportować, ale zaraz upadła na ziemię. A różdżka wpadła jej z dłoni.
Spojrzałam na górę, była tam. Leżała już mniej zadowolona i próbowała wstać.
- Jeśli chcesz się tak bawić to proszę.- odparłam i zaraz przeniosłam się wyżej.- Tu jesteś, a gdzie masz różdżkę?
Dziewczyna warknęła i uprzednio wstając na nogi próbowała dosięgnąć różdżki, ale znowu uderzyłam ją w plecy. Zirytowana do granic możliwości chciała rzucić się na mnie pięściami, a że obie zostałyśmy bez różdżek, musiałyśmy załatwić sprawę w tradycyjny sposób. Zaczęła się konfrontacja. Przerzucałyśmy się nawzajem pomiędzy piętrami. Używałyśmy jedynie teleportu, ale ja miałam jeszcze jeden as w rękawie.
Starcie robiło się coraz to bardziej niebezpieczne, obie byłyśmy już zmęczone i całe poobijane.
Gdzieś tam w oddali zobaczyłyśmy swoje różdżki. Spojrzałyśmy na siebie i aportowałyśmy się w miejsca gdzie one leżały. Stella była szybsza.
-
Depulso- krzyknęła, a ja upadłam na ziemię.-
Petrificus Totalus- dodała, ale zdołałam uniknąć.
-
Rictusempra!- odbiłam, ale użyła tarczy.
- Całkiem mocne.- przyznała, bardzo prawdopodobnie, że ironicznie. Zaczęłyśmy się wymieniać zaklęciami, ale moce były bardzo wyrównane. Nie wiedziałam czego to była sprawka, wykluczyłam to, że wyglądała tak samo, było to prawie nierealne. Zapomniałam tylko, że to co "nierealne" nie zawsze dotyczyło Ślizgonki.
-
Impedimento!- krzyknęła, zanim zdążyłam się zorientować. Odleciałam do tyłu i uderzyłam potylicą w ścianę, aż pokazały mi się mroczki przed oczami.- I jak to jest przegrywać sama ze sobą Trust?- spytała triumfująco, celując we mnie różdżką.
- Dlaczego wciąż jesteś w mojej postaci Stone?- odparłam prawie niewyraźnie, trzymając się za głowę.
- Mały wypadek przy pracy.- mruknęła od niechcenia, ale rozmawiała dalej. Musiała już czuć ta dozę zwycięstwa.- Chciałam odszyfrować to co ukrył Black, oczywiście musiałaś to być ty, ale ten kacap zabezpieczył to jakimiś zaklęciami. Tak też zostałam w twojej postaci. Nie jest to dla mnie przyjemne, ale chociaż mogę namacalnie doświadczyć co oznacza twierdzenie, że najgorszym wrogiem dla ciebie jesteś ty sam.- roześmiała się złowrogo, a jej twarz zarumieniła się z uciechy.- Ale dość tego dobrego Trust. Chcesz jeszcze o coś zapytać?
- Tak, tylko o jedno...- moje palce dyskretnie zacisnęły się na różdżce.- Dlaczego milczysz?
- Co?- mruknęła przymrużając oczy.
-
Silencio!- krzyknęłam, a głos zamarł jej w krtani.-
Brachiabindo.
Ramiona i nogi Ślizgonki zostały spętane przez niewidzialne więzy. Dziewczyna była unieruchomiona. Na jej twarzy było widać niepokój, a także dumę?
Stała na nogach jak wryta, uśmiechała się tak, jakby czekając na śmierć.
Czułam jak w tym momencie wzbiera we mnie energia.
-
Drętwota!- krzyknęłam, a z mojej różdżki wydobył się świecący najjaśniej czar, który zamienił Stelę w bryłę.-
Diffindo.
Nieruchome ciało Stelli rozpadło się na kawałki.
Wtedy wszystkie moje emocje uspokoiły się, poczułam nieopisaną ulgę, mimo tego, że tak naprawdę zabiłam sama siebie. Nie czułam żalu sama do siebie, a przecież przez jakiś czas traktowałam ją jak przyjaciółkę. Niestety była to tylko prowokacja. Przede wszystkim zrobiłam to dla ojca. Pomściłam go, teraz pewnie gdziekolwiek jest, uśmiecha się do mnie.
Jednego tak naprawdę się obawiałam.
Jak zareaguje David?
Przez te wszystkie emocje zapomniałam o toczącej się bitwie. Co prawda, Stella nie żyje, ale moi przyjaciele nadal dzielnie walczą w obronie tej szkoły. Zdziwiła mnie tylko jeszcze jedna rzecz... dlaczego na zewnątrz zrobiło się tak cicho? Miałam nadzieję, że najeźdźcy wycofali się w końcu.
Jednak tak bardzo się myliłam.
W jednym momencie zakręciło mi się w głowie. Zdawało mi się, że był to wina tego uderzenia w ścianę, ale nie to było coś innego. Silniejszego.
Oparłam się o mur, a w mojej głowie usłyszałam dziwny szum. Tak jakby ten szum chciałby mi powiedzieć coś ważnego, a brzmiał on jak... Voldemort.
Nogi osłabły, a ja uklękłam z tej niemocy.
-
Walczyliście dzielnie. Lecz na próżno. Nie chcę waszej śmierci. Każda kropla krwi czarodziejów to olbrzymia strata. Rozkażę moim oddziałom by się wycofały. Pod ich nieobecność śpieszcie się pochowajcie swoich zmarłych. Harry Potterze, zwracam się bezpośrednio do ciebie, Dzisiaj w nocy pozwoliłeś by twoi przyjaciele ginęli za ciebie. Nie ma większej hańby dla czarodzieja. Czekam na ciebie w zakazanym lesie. Niech dopełni się twoje przeznaczenie. Jeśli się nie stawisz, wtedy zabiję wszystkie dzieci, kobiety i mężczyzn, którzy cię ukryją przede mną.
Po tych słowach, głos ucichł, a ja miałam większy mętlik na głowie. Dlatego więc postanowiłam znaleźć Harry'ego, aby w końcu opowiedzieć mu o wszystkim tym, czego się dowiedziałam, oraz zapytać co zamierza robić dalej w związku z tą sytuacją.
Aportowałam się szybko na dziedziniec. Zastałam tam jedynie gruzy, które zasłaniały wejście do szkoły. Pomijając to powietrze, w którym dalej unosił się dym i smród martwych ciał można by nawet uznać, że wszystko wróciło do normy. Chciałam w to wierzyć, tak bardzo chciałam. Byłam tak zamroczona, że nawet zapomniałam o poległych. Przypomniałam sobie wówczas gdy przemierzałam ruiny zamku. W środku było słychać tą charakterystyczną ciszę, która nigdy nie zwiastowała czegoś dobrego. Wszyscy ocaleni wzięli się do kupy, większość z nich zdobyła się na to aby opatrzyć rannych. A tylko nieliczni na to, aby zajmować się zmarłymi. Gdześ tam w oddali zobaczyłam Lupina oraz Tonks, którzy niczym biali jak śnieg, leżeli na noszach. Ich źrenice nadal były otwarte, co powodowało że ciarki przechodziły po plecach.
Ale co to... kilka metrów dalej dochodziły jakieś niepokojące odgłosy. Spojrzałam w tamtą stronę i podeszłam bliżej. I aż mnie zmroziło.
Percy rzucał się na kupę gruzu, a Ron i Harry starali się go odciągnąć.
Ron...Harry...Percy...Fred? Gdzie jest Fred? Nogi same zaczęły nieść mnie przed siebie.
Z każdym krokiem i z każdym nowym łkaniem coraz to więcej okropnych myśli zaczynało mnie dręczyć. Próbowałam wyrzucić je z siebie, nie myśleć więcej o... tym. Szłam przed siebie coraz szybciej i szybciej, rozglądając się niespokojnie. Mając nadzieję, że gdzieś go dostrzegę, ale nic takiego nie miało miejsca.
Percy opadł na kolana i teraz szlochał wtulony w ramię brata, któremu w oczach również szkliły się łzy. W tym braterskim uścisku było coś, co napełniło jej serce przerażeniem.
Dotknęłam dłoni Harry'ego, chociaż tak naprawdę tego nie chciałam, a on obrócił się i spojrzał mi w oczy. Ja również spojrzałam w jego oczy. Zobaczyłam w nich coś, co na pewno nie będzie niczym przyjemnym. Były one wypełnione bólem i skruchą.
- Nie. Harry.- wyjęczałam przez łzy.- Proszę cię, nie rób tego.
- Przykro mi Rachel.
Objął mnie ramieniem, ale ja mu się wyrwałam. Rzuciłam się na stertę gruzów i zaczęłam nerwowo odrzucać kamienie na bok. "Nie wierzyłam w jego słowa, póki jeszcze tej samej nocy nie kopałam sobie grobu, zdartymi do krwi rękoma. Oblana zimnym potem". Przypomniałam sobie nagle, ale i to nie mogło powstrzymać się od usilnego rozkopywania kamieni. Poczułam wnet jak ktoś próbuje odciągnąć mnie siłą od robienia tego, ale byłam w takim stanie, że nikt nie mógł mnie od tego odwieść, nawet Voldemort. Łzy spływały mi po twarzy, żłobiąc na policzkach swoją własną drogę, drogę bólu, cierpienia, smutku, które zaczęły mną miotać.
Zamarłam, gdy zobaczyłam, że coś białego leży kilka metrów dalej. W tym momencie, moje serce wpadło w bolesny galop, rozrywający całą klatkę piersiową. Trwało to przez kilka chwil, aż w końcu pękło. Odsunęłam ręce od kamieni, przeczołgałam się słabo do zdjęcia, które leżało na niedbale zrobionej trumnie. Chwyciłam je w dłonie jak największy skarb świata, nie zważając na to, że upaćkałam je krwią, która ciurkiem wydobywała się z moich palców i płynęła wolno po ramie. Przycisnęłam je do ust.
- Oh Freddie.- odparłam słabo.- Proszę cię kochanie, powiedz tylko, że to jest jakiś okrutny żart, że próbujesz rozładować napięcie śmiechem, że zaraz wyskoczysz przede mnie z tym zawadiackim uśmiechem. Przytulisz mnie mocno i już nigdy nie puścisz.
Wstrząsnęły mną spazmy płaczu. Czułam się tak jakby moje ciało miało za chwilę eksplodować i rozpaść się na milion kawałków.
Odsunęłam zdjęcie od moich ust i przejechałam opuszkiem małego palca po twarzy Freddiego. Obrysowałam ją z największą precyzją, aby znów poczuć jego bliskość, a poczułam jedynie chłód zdjęcia.
Uspokoiłam się trochę, przynajmniej zewnętrznie. Wewnętrznie już nic nie istniało. Przepadło wraz z jego sercem. Zdawało się że jeszcze jakiś czas temu siedzieliśmy wtuleni do siebie na kanapie rozprawiając o obronie świata, a już go nie ma. Teraz jedynie o czym marzyłam do cofnięcie czasu. Do momentu, gdy byliśmy razem szczęśliwi i wesoło rozmawialiśmy o przyszłości.
Ale teraz już go nie ma... Nie ma go Rachel. Zrozum to...
Schyliłam głowę i spojrzałam na podłogę.
Nie... podniosłam się znowu i odłożyłam zdjęcie z powrotem na miejsce. Nie na mojej warcie.
Otarłam łzy i oddaliłam się od całej rodziny Weasley'ów.
Biegłam przed siebie w poszukiwaniu najbezpieczniejszego miejsca. Było to ciężkie, ponieważ wszędzie przesiadywali uczniowie.
W końcu znalazłam pustą komnatę.
Wzięłam kilka głębokich oddechów i wyciągnęłam z buta zmieniacz czasu. Głęboko gdzieś, czułam że to jedyny sposób aby znowu być razem. Już nic nie miało dla mnie znaczenia, nawet to, że mogę namieszać w czasoprzestrzeni.
Uniosłam klepsydrę i zakręciłam nią odpowiednią ilość razy. Nagle, jakby wszystko stanęło w miejscu, a potem zaczęło się cofać. Słyszałam urywki bitwy, która przecież skończyła się wcześniej. Spojrzałam w okno, stojące nieopodal, a czyste powietrze z powrotem zmieniło się w kłąb gęstego dymu.
Trwało to kilka sekund. A gdy moja podświadomość dotknęła duszy, podbiegłam bliżej do okna. Bitwa nadal trwała, mój wzrok przeniósł się na miejsce, gdzie widziałam siebie... Naprawdę siebie. Był to moment gdy poganiałam pająki i goniłam Stellę... Tak, to ten moment.
Chciałam już wyjść, ale w tych emocjach zapomniałam o złotej zasadzie w myśl której nikt nie może mnie zobaczyć. Odsunęłam się na chwilę od klamki. Rzuciłam na siebie zaklęcie kameleona, zapięłam bluzę, nałożyłam kaptur na głowę i dopiero wtedy mogłam wyjść.
Biegłam przez korytarz, który wypełniał się dymem i gruzem. Widziałam dookoła ból i walkę. Widziałam również popleczników Czarnego Pana, którzy z nieopisaną radością zabijali uczniów, nawet jeśli mieli oni dopiero po 15 lat.
Mijałam pojedynki na śmierć i życie, widziałam, jak masa Czarodziejów umiera. Tak bardzo chciałam pomóc im wszystkim, atakować z zaskoczenia i uratować ich, ale byłam zbyt słaba. Zaklęcie kameleona kosztowało mnie naprawdę dużo siły. Już nawet pomijając fakt, iż wcześniej byłam osłabiona. Starczyło mi mocy na jedno zaklęcie i wbrew wszystkiemu chciałam przez nie uratować Freddiego. Nawet jeśli było to egoistyczne. Naprawdę nie obchodziło mnie co ktoś sobie mógł pomyśleć.
Wbiegłam do samego epicentrum bitwy. I nerwowo oglądałam się dookoła. Widziałam nawet śmierć Lavender, ale nie... nie mogłam. Błądziłam po dziedzińcu w poszukiwaniu tego, po co tu przyszłam. W końcu trafiłam. Mój umysł napełnił spokój, gdy zobaczyłam Freddiego, całego i żywego. Walczącego ramię w ramię z Georgiem i Percym. Ochraniali oni jak mi się wydawało tajemne przejścia. Biedy Freddie, tak dzielnie walczył, tak wiele energii w to wkładał. On chyba naprawdę wierzył w dobrą sprawę i tak los mu się odpłacił.
Obserwowałam walkę z ukrycia i nie ujawniłam nawet wtedy gdy wówczas przegrywał. Czekałam jedynie na odpowiedni moment. Nadal myślałam logicznie, chociaż serce tak głośno wolało "Już!".
Zignorowałam to wołanie. Musiał nadejść odpowiedni moment.
Chwilę później rzeczywiście nadszedł. Gdy tylko zobaczyłam jak Fred walczy z Rockwoodem i stoi dosłownie w tym samym miejscu, w którym wcześniej rozkopywałam kamienie ruszyłam naprzód.
To była dosłownie sekunda, gdy ściana zaczynała w bardzo szybkim tempie tracić swój fundament.
Cynk sypał się na twarz i ubranie Freddiego, a ten jakby tego nie widział walczył dzielnie. I nawet nie próbował stamtąd uciekać.
- Freddie!-krzyczałam w myślach, bo aż nie potrafiłam wydobyć z siebie żadnego dźwięku.
Biegłam do niego tak szybko jak tylko umiałam. Przestałam myśleć logicznie, gdy kamienie zaczęły obsypywać Gryfona. Teraz albo nigdy- pomyślałam.
Wbiegłam w sam środek i odepchnęłam chłopaka, który niczego się nie spodziewał.
Wtem poczułam jakby coś łamało mi kręgosłup. Potem była tylko ciemność.