Music

poniedziałek, 23 października 2017

Rozdział 52 " Nie ma śmierci, która nie zostawiłaby śladu"


David



– Chcę ją zoba­czyć. – odpar­łem ponuro.
Posre­brzana płachta osu­nęła się, a moim oczom uka­zało się mar­twe obli­cze dziew­czyny. Twarz pozba­wiona życia, blada i opuch­nięta. Zasch­nięta krew i popla­mione ubra­nie.
Nie przy­zna­łem się do tego, że boję się tego widoku. Czu­łem się winny, co tylko potę­go­wało mój nastrój. Chciał­bym cof­nąć czas i nie pozwo­lić jej pójść samej, wie­dząc jaką mocą włada jej sio­stra.
Teraz jestem tu, stoję obok postu­mentu, na któ­rym leży mar­twa dziew­czyna. Ta na którą cze­kał jesz­cze cał­kiem spory kawa­łek życia, ale sie­bie całą ofia­ro­wa­łaby w imię więk­szego dobra.
Pod­sze­dłem bli­żej.
– Dla­czego ona tak wygląda? – spoj­rza­łem na Shac­kle­bolta.
Czar­no­skóry stał za mną z opusz­czo­nymi i zało­żo­nymi na sie­bie rękami. Był wypro­sto­wany i gdyby nie przyj­rzeć się jego minie która dosko­nale ujaw­niała wszel­kie emo­cje, można by stwier­dzić, że śmierć Far­rah wcale go nie poru­szyła.
– Sądzę, że naj­le­piej zosta­wić ją w takim sta­nie. Niech medycy się nią zajmą. – odparł krótko.
– Ma leżeć we wła­snej krwi? – spy­ta­łem z wyrzu­tem i posła­łem wro­gie spoj­rze­nie auro­rowi.
Męż­czy­zna tylko skrzy­wił się.
Wycza­ro­wa­łem gąbkę i miskę z cie­płą wodą po czym zabra­łem się za prze­cie­ra­nie jej twa­rzy.
Deli­kat­nymi ruchami zmy­wa­łem ślady krwi. Nie chcia­łem jej pora­nić, cho­ciaż wie­dzia­łem, że ona i tak nic nie poczuje. Teraz jest tam, wysoko i świet­nie się miewa.
Prze­siąk­nięta wodą twarz wyda­wała się, cho­ciaż przez chwilę pełna życia. Chcia­łem dać upust swoim emo­cjom, ale wie­dzia­łem, że nie jest to dobry czas ani miej­sce.
– Jedna rana kłuta i mnó­stwo otarć, roz­cięta warga i roz­bity łuk brwiowy. – odparł uzdro­wi­ciel sam do sie­bie. – poła­mane dwa żebra, skrę­ce­nie barku…
– Może tro­chę ciszej! – krzyk­ną­łem do chu­dziut­kiego chło­paka z krę­co­nymi wło­sami. – Tro­chę sza­cunku dla zmar­łej. – mruk­ną­łem nie­za­do­wo­lony, a mło­dzie­niec ucichł prze­stra­szony.
Może nie powi­nie­nem zacho­wy­wać się w taki spo­sób, w końcu cza­ro­dziej wyko­nuje tylko swoją pracę, ale wola­łem nie wie­dzieć, jakie męki spo­tkały Far­rah przed jej śmier­cią.
– Chcę ją pomścić.
– Nie możemy na to pozwo­lić. – stwier­dził auror poważ­nym gło­sem.
Odw­ró­ci­łem się na raz i obar­czy­łem aurora groź­nym spoj­rze­niem. Popa­trzy­łem mu oczy i przez chwilę utrzy­my­wa­łem kon­takt wzro­kowy. King­sley rów­nież patrzył w moje oczy. Nie chciał tyle ryzy­ko­wać. Myślał, że się prze­stra­szę. Nie było takiej opcji.
– A jak chcesz mnie powstrzy­mać? – spy­ta­łem nie odwra­ca­jąc wzroku.
Nie odpo­wie­dział mi, nie miał nade mną żad­nej wła­dzy. Nawet naj­mniej­szej…
– Tak też myśla­łem. – uśmiech­ną­łem się tylko.
Nie był to uśmiech cie­pły, był to uśmiech pełen urazy.
Odw­ró­ci­łem się powoli i wysze­dłem przez drzwi.

Rachel

Gdzie ja zosta­wi­łam ten pod­ręcz­nik?
Krą­ży­łam po pokoju i szu­ka­łam Wiel­kiej Księgi Cza­rów, którą ukrad­kiem scho­wa­łam do kufra przed odjaz­dem z Hogwartu.
Znowu zna­la­złam się przy Grim­mauld Place. Myśla­łam, że wrócę do domu, ale po ostat­nich ata­kach i moim por­wa­niu, uznano, że wśród auro­rów moja rodzina będzie bez­pieczna.
Sądzi­łam rów­nież, że będą tu Weasley­owie, ale oka­zało się, że muszą zor­ga­ni­zo­wać wesele Billa i Fleur, które mia­łoby się odbyć w środku waka­cji.
Oczy­wi­ście zosta­łam na nie od razu zapro­szona przez Freda, który oso­bi­ście odpro­wa­dził mnie do kwa­tery, obie­cu­jąc, że nie­długo się zoba­czymy.
Nie ukry­wam, że nie czu­łam się w tym miej­scu swo­bod­nie, mimo że spę­dza­łam tutaj naprawdę dużo czasu przez ostat­nie dwa lata. Mia­łam świa­do­mość, że był to rodzinny dom Syriu­sza, a co za tym idzie Regu­lusa- mojego bio­lo­gicz­nego ojca. Nie mogłam oprzeć się dziw­nemu wra­że­niu, że moja matka jest bardo zado­wo­lona z pobytu tutaj, a tacie to wcale nie prze­szka­dzało.
Ojciec, jak to ojciec od razu nawią­zał kon­takt z przebywającymi tutaj członkami Zakonu, a szcze­gól­nie upodo­bał sobie Pro­fe­sora Lupina jako przy­ja­ciela. Sporo roz­ma­wiali i potra­fili się doga­dać, mimo, że pocho­dzili z dwóch róż­nych świa­tów…
Wyrzu­ci­łam z kufra wszyst­kie rze­czy, ale księgi jak nie było, tak nie ma.
Pomy­śla­łam przez chwilę i ude­rzy­łam się w czoło, orien­tu­jąc się, że prze­cież na samym początku mogłam użyć zaklę­cia, zamiast bała­ga­nić w pokoju.
Wycią­gnęła różdżkę z buta i unio­słam ją do góry.
– Accio księga!
W jed­nej chwili książka, wydo­staw­szy się z bluzy, poja­wiła się w mojej ręce.
– Tyle czasu tu prze­by­wam, a na­dal się nie przy­zwy­cza­iłam do… magii.
Odw­ró­ci­łam się w stronę drzwi.
– A co Ty tutaj robisz, mamo? – spy­ta­łam, cho­wa­jąc księgę za plecy.
– Nie nie musisz tego cho­wać. -odparła, opie­ra­jąc się o fra­mugę drzwi. – Już nie.
Spoj­rzałam na zie­mię, po czym uznaw­szy, że mama ma rację, odło­ży­łam pod­ręcz­nik na komodę.
– Możemy poroz­ma­wiać? – spy­tała. – O Twoim bio­lo­gicz­nym ojcu?
– Musimy do tego wra­cać? – usia­dłam nie­chęt­nie na krze­śle.
– Nie słonko. – rów­nież usia­dła. – Możesz pytać o co chcesz.
– Wystar­czy mi to co wiem, mamo. – prych­nę­łam.
– A nie chcesz wie­dzieć co znaj­duje się na rysun­kach, które ukra­dziono? – odparła tajem­ni­czo.
– Skąd o nich…
– Wiem o wszyst­kim co się tu dzieje. Sporo czasu spę­dzam z auro­rami, wypy­tali mnie chyba o wszystko co ma jakiś zwią­zek z Czar­nym Panem i Twoim ojcem Rachel. Nie jest ciężko się domy­ślić.
– Skoro powie­działaś już auro­rom, mnie nie musisz nic mówić.
– Wła­śnie tego się oba­wiam ale muszę. – odparła smutno, a ja tylko spu­ści­łam wzrok. – Nie bez powodu to Cie­bie Rachel chcą dopaść.
– Nie. – zaprze­czyłam- Dla­czego?




– Nie jesteś zwy­czajna Rachel, w każ­dym razie nie w taki spo­sób w jaki chcesz. Zro­zum, to że Twoim ojcem jest Regu­lus już jest nie­zwy­kłe. On jako jeden z nie­wielu oparł się złu i chciał mu zaszko­dzić.
– Mamo, nie pró­buj mnie prze­ko­nać, że Regu­lus był w porządku. Wiele osób pewno przez niego zgi­nęło… a może nawet z jego ręki. – poki­wa­łam głową. – Czego by nie doko­nał, śmier­cio­żercą i tak pozo­sta­nie. – wsta­łam i pode­szłam do okna.
Przez chwilę w ciszy obser­wo­wa­łam jak przez cia­sną ulicę prze­jeż­dżają samo­chody. Świa­tło latarni padało wprost do okna. Gdzieś tam bokiem ulicy, prze­cha­dzała się para zako­cha­nych w sobie ludzi.
Wyglą­dali tak jakby żyli bez trosk. Trzy­mali się za ręce i uśmie­chali cie­pło do sie­bie, nawet nie zda­jąc sobie sprawy z tego jak bar­dzo świat zaczyna się zmie­niać.
Bar­dzo im tego zazdro­ści­łam.
– Twój ojciec…
– To nie jest mój praw­dziwy ojciec. – uprze­dzi­łam, nie odry­wa­jąc wzroku od okna. – Nie mam ojca.
Nastą­piła chwi­lowa cisza.
– Regu­lus oddał życie, dla dobra sprawy. Zgi­nął przez to co wie­dział i chciał to wyko­rzy­stać.
– Cie­bie wyko­rzy­stał.
Mówiąc to, spoj­rzałam na mamę. Na jej twa­rzy malo­wała się bez­sil­ność, mie­sza­jąca się z smut­kiem. Spoj­rzała na zie­mię, a póź­niej na bok, uśmie­cha­jąc się bez­rad­nie.




Wie­dzia­łam, że nie powin­nam oskar­żać mamę o to co jej się wyda­rzyło. Jed­nak byłam zła… już sama nie wie­działam, czy bar­dziej za to kim był Regu­lus, czy za to kim się oka­zał.
– Nie zamie­rzam się z Tobą kłó­cić Rachel, tym bar­dziej, że obie patrzymy na sytu­acje ina­czej. – odparła surowo mama. – Chcę tylko abyś wie­działa, że to Ty musisz zna­leźć to czego tak chce Vol­de­mort.
Spoj­rzałam na podłogę z nie­do­wie­rza­niem.
– Masz. – wstała z miej­sca. – Tu są repliki tych rysun­ków. – poło­żyła mały stos kar­tek na stół.
Pode­szłam bli­żej i dostrze­głam jak mama układa szkice po kolei zakry­wa­jąc każdą wolną powierzch­nię stołu.
– Nie są to dokładne. Nie­stety pamięć już nie taka sama jak kie­dyś, ale wydaje mi się, że to powinno wystar­czyć.
– Mamo, ale…
– Są ponu­me­ro­wane, żebyś nie pomy­liła kolej­no­ści. Osobny rysu­nek nic nie uka­rze, ale
razem stwo­rzą swo­jego rodzaju mapkę.
– Mamo…– pró­bo­wa­łam się wtrą­cić.
– Dopro­wa­dzi Cię ona do miej­sca gdzie kie­dyś prze­by­wa­łam z Regu­lusem, miej­sca, gdzie naj­praw­do­po­dob­niej został ukryty przedmiot, który zaszko­dzi Vol­de­mortowi. – kon­ty­nu­owała.
– Skąd ty…
– Jeśli będziesz potrze­bo­wała infor­ma­cji zapy­taj Stworka, on będzie wie­dział wię­cej.
– Mamo spójrz na mnie. – zła­pa­łam ją za ramię i odwró­ci­łam w swoją stronę.
– Nie musisz teraz tego robić Rachel. Gdy przyj­dzie odpo­wiedni czas, poczu­jesz to…– dodała, jakby czy­ta­jąc mi w myślach.– Vol­de­mort w końcu zorien­tuje się, że tylko Ty będziesz potra­fiła odzy­skać przedmiot.
Wzię­łam głę­boki oddech.
– Czy Ty chcesz żebym w ogóle tak ryzy­ko­wała? – spoj­rzałam w jej oczy.
– Nie słonko. – odgar­nęła mi włosy z twa­rzy. – Ale prze­cież zosta­łaś wybrana Rachel. Twoja prze­po­wied­nia jest na to dowo­dem. Jeśli nie mogę powstrzy­mać tego co ma nadejść, chcę Ci pomóc.
– Dzię­kuję mamo. – odpar­łam i mocno przy­tu­li­łam mamę. – Jesz­cze jedno… czy wiesz co jest tym tajem­ni­czym przedmio­tem?
– Nie­stety nie. – zawa­hała się. – To wie­dział tylko Regu­lus.




Las?
Rozejrzałam się dookoła. Wszędzie głucho, cicho. Nie było ani żywego ducha. Krzyknęłam raz... nic się nie stało. Krzyknęłam drugi raz a odpowiedziało mi tylko echo.
Cóż za dziwna projekcja...
Właśnie odkryłam nowe zaklęcie. Strony książki przesuwały się samoistnie, a ja znowu czułam ten dziwny niepokojący mróz.
Pełno drzew dookoła. Miałam nawet wrażenie, że nie było stamtąd ucieczki.
Chwilę później rozległ się damski głos.
"Diffindo"- Dzięki zaklęciu odcinającemu przecinanie lub rozrywanie przedmiotów to wyłącznie kwestia kontrolowania różdżki. Czar ten może być bardzo precyzyjny w odpowiednich rękach, a zaklęcia odcinającego używa się w wielu czarodziejskich rzemiosłach. To bardzo przydatne zaklęcie powinno się ćwiczyć zachowując ostrożność – jeden niewłaściwy ruch różdżką może wyrządzić ogromne szkody."
Nastąpiła cisza, którą przerwał tylko niepokojący szmer, spojrzałam w górę.
Zrobiłam natychmiastowy unik.
Pień drzewa jakby nigdy nic połamał się, a pal zaczął upadać w moją stronę.
Później zdarzyło się to jeszcze kilka razy, za każdym razem zdołałam uniknąć lecącego w moją stronę drewna.
Zrobiłam kilka kroków w tył i wydostałam z buta różdżkę, jednak w ostatnim momencie ogromny pień przygniótł moje ciało. Krzyknęłam, ale natychmiast znalazłam się z powrotem w swoim pokoju. Spojrzałam zrezygnowana na kartkę, gdzie w rogu pojawił się napis "Spróbuj jeszcze raz".
Mignęło białe światło, a ja przeniosłam się tym razem w inne miejsce.
Była to ulica, gdzie im dalej się spojrzało, tym bardziej zakorzeniał się cień. Po bokach stały potężne, ceglaste budynki. Przynajmniej tak mi się wydawało, do czasu kiedy zauważyłam, że z jednego z nich zaczął odrywać się cement. Wtedy już wiedziałam co się szykuje, czym prędzej wyciągnęłam różdżkę.
W tym samym momencie, potężny dach odczepił się od reszty budynku i z przerażającą szybkością pognał w moją stronę. Podniosłam rękę i pełna skupienia wypowiedziałam zaklęcie.
Z końca różdżki niemal natychmiast wystrzeliło białe światło, a dach w powietrzu przepołowił się na pół. W tym momencie otoczenie wypełnił szary dym, a gdy rozpłynął się w powietrzu stałam pomiędzy gruzami.
Uśmiechnęłam się i wróciłam do pokoju.
Miałam dziwne wrażenie, że zaklęcia zawarte w księdze są coraz prostsze. Tęskniłam do czegoś nowego. Czegoś nieznanego. Chciałabym poznać sztukę dzięki której mogłabym zaskoczyć Czarnego Pana, jak również go pokonać.
Były to tylko marzenia, ponieważ doskonale wiedziałam co trzeba zrobić, aby go zranić na tyle mocno iż stanie się znów śmiertelny.
W tym momencie usłyszałam pukanie do okna i natychmiast odwróciłam się w tamtą stronę.
- Fred? - szepnęłam wypuszczając księgę z rąk.
Podbiegłam do okna i otworzyłam okno na oścież, tak aby chłopak mógł wlecieć przez nie do pokoju na miotle,
- Zwariowałeś?- spytałam zamykając okno.- Ktoś mógł cię zobaczyć.
- Spokojnie księżniczko. Mam swoje sposoby na mugoli.- szepnął schodząc z miotły.- Dobrze znów się widzieć.- dodał, po czym pocałował mnie w policzek.
- Mnie wcale nie chodziło o mugoli.- odparłam, ponownie spoglądając zaniepokojona przez okno.- Tylko o śmierciożerców.- ściszyłam głos.
- O to też zadbałem.- mrugnął do mnie.- Nie cieszysz się, że mnie widzisz?
- Nie wygaduj bzdur Freddie,.- przytuliłam go mocno.- Dobrze wiesz, że bardzo się cieszę.
Chłopak odwzajemnił uścisk, obejmując mnie w pasie.
- Jestem trochę przewrażliwiona po prostu.- usiedliśmy na łóżku.- Ale Freddie, jest jakiś konkretny powód, że tutaj jesteś? Stało się coś?
Gryfon spojrzał na mnie wnikliwie i przez chwilę milczał. Po czym uśmiechnął się tylko troskliwie i przejechał palcem po moim policzku.
- Nie Rachel, nic poważnego. Po prostu chciałem się upewnić, że wszystko z tobą w porządku i dowiedzieć się, czy to o czym mówił Ron to prawda.
- A o czym on mówił?
-  O horkruksach. O tym, że chcecie pójść nie wiadomo gdzie. Szukać czegoś co nie wiadomo gdzie się znajduje.
- Musimy to zrobić Freddie.- odpowiedziałam nieco przygaszona, kładąc dłoń na ręce chłopaka.-  Czarny Pan musi umrzeć.
- To wiem, ale chodziło mi o to czy konkretnie i TY to musisz zrobić?- spytał, akcentując słowo "ty".
- Znasz moją przepowiednię Fred. Do szkoły i tak nie mam po co wracać... Snape jest dyrektorem...- rozejrzałam się.- On zabił Dumbledore'a.- szepnęłam nachylając się nad chłopakiem.
- To też wiem.- stwierdził, a ja spojrzałam na niego zgłupiała.- Wiesz, że Ron jet straszną paplą.
- Zauważyłam.- wypaliłam, a potem zaśmiałam się cicho, to samo zrobił Fred.
- Wygląda na to, że wciąż się żegnamy.- przerwał chwilową ciszę.- Uważaj na siebie księżniczko.
- Obiecuję, że już ostatni raz.- uśmiechnęłam się.
Chłopak tylko w odwecie pocałował mnie w czoło, a później spuścił wzrok na podłogę... prawdopodobnie po to, aby uniknąć mojego wzroku.
- Co to jest?- wstał z miejsca.
- Co, gdzie?- spytałam głupio.- Nie czekaj!
Krzyknęłam za późno, Fred już zdążył otworzyć księgę na losowej stronie.
Rozbłysło się białe światło, a oboje wylądowaliśmy w jednej w projekcji.
Wyglądała bardzo podobnie jak poprzednia, ciemna ulica, po obu stronach usytuowane były bardzo stare budynki, a im dalej zajrzało się wgłąb uliczki, tym bardziej zakorzeniał się cień.
- Rachel, nie chciałbym być upierdliwy ale co to do jasnej cholery ma znaczyć?- spytał skołowany.
Nie odpowiedziałam mu. Rozglądałam się dookoła, ponieważ byłam przekonana, że słyszę jakiś dziwny szmer, co w połączeniu z sytuacją było bardziej niż niepokojące.
W chwili, gdy mrugnęłam, moim oczom ukazał się mężczyzna, jednak nie wyglądał normalnie.
Miał niemal przezroczyste rzęsy, rzadkie, postrzępione włosy. Cały był dziwnie bezbarwny i tak wiotki, wydawało mi się jakby z łatwością mógłby porwać go nawet najmniejszy podmuch wiatru.
- Profesor Twycross?- spytał zdębiały Fred.
- Kto taki?- szepnęłam do niego.
- Wilkie Twycross.- odpowiedział.- Pamiętam jak uczył mnie i George'a teleportacji na ostatnim roku.
- Słucham?
Spojrzałam jeszcze raz na czarodzieja. Wyglądał bardzo żywo, jednak w jego oczach można było dostrzec coś w rodzaju pustki. Jakby był jakąś maszyną czy czymś w tym rodzaju. Stał tylko z założonymi rękami na plecach i wpatrywał się pusty wzrokiem w naszą dwójkę.
Zanim zdążyłam coś odpowiedzieć Gryfonowi, po otoczeniu rozległ się "jego głos".
Znałam go... z innych projekcji. 
- Teleportacja. Jedna z magicznych sztuk transportu. W skrócie polega ona na znikaniu i pojawianiu się w zupełnie innym miejscu przy użyciu siły woli. Jest to bardzo trudna sztuka, a błędy w jej wykonaniu mają katastrofalne skutki. Teleportacja jest najszybszą magiczną metodą dotarcia z jednego do drugiego punktu.- mówił w jednym ciągu.
- A nie mówiłem.- odpalił Fred.
Nie rozumiałam tej sytuacji. Znaczy, brałam udział w naprawdę wielu projekcjach, stworzonych przez książkę, ale w żadnej z nich nie pojawił się człowiek. Sądziłam, że była ona zdolna jedynie do projekcji pokoi i sytuacji.
- Ja...
- Pierwsza zasada.- odparł po chwili.- Zasada ce-wu-en.  Jest zasadą zapewniającą udaną teleportację, składającą się z trzech kroków: Celu (C), Woli (W) oraz Namysłu (N). Zasadę tę trzeba opanować, aby skutecznie nauczyć się teleportacji.
- Rachel, czy to jest taki jakby... książkowy Hogwart?- spytał głupio chłopak.
- Nie, przynajmniej nie zawsze.- odparłam skołowana.
- Więc co to jest?
Wiedziałam, że muszę powiedzieć prawdę. Chłopak i tak nie dałby mi spokoju.
- Fred, ta książka, którą otworzyłeś to "Wielka Księga Czarów". Jest tak zaczarowana, aby tworzyć projekcje.
- Projekcje?- wtrącił.
- Tak. Po to, aby nauczyć się używać zaklęć spisanych w środku.
- Najpierw należy skupić się na celu teleportacji. Następnie trzeba natężyć wolę, aby znaleźć się w przestrzeni celu. Na koniec konieczny jest obrót w miejscu, w czasie którego osoba teleportująca się używa namysłu, chcąc osunąć się w nicość.- odparł mężczyzna.
- Czyli to oznacza, że...- zaczął Fred.
- Oznacza, że nie wyjdziemy stąd za szybko.- dokończyłam za nim.
Oboje spojrzeliśmy zaniepokojeni na nauczyciela.
- Celem waszej teleportacji jest to miejsce.- mówiąc to, "Profesor" wskazał dłonią kawałek podłogi, na którym widniał czerwony okrąg.- Najpierw dziewczyna. Wystąp.
Posłałam przepraszające spojrzenie Fredowi, a potem zrobiłam dwa kroki do przodu.
- Skoncentruj się na tym okręgu, później wytęż wolę i zechciej się znaleźć na przestrzeni tego miejsca. Ostatnim krokiem jest obrót w miejscu. Ważne jest, aby w tym samym czasie nie tracić namysłu.
Przytaknęłam na wznak zrozumienia i starałam się skoncentrować na jednym celu. Patrzyłam skupionym wzrokiem na jedno miejsce i starałam się zechcieć znaleźć się w tym okręgu. Gdy byłam przekonana, że wystarczająco natężyłam wolę, zrobiłam szybki obrót, przy czym odruchowo zamknęłam oczy.
Jednak sztuka teleportacji nie była aż taką prostą sprawą. Sztuczka nie wyszła, a ja poczułam się jak idiotka kręcąc się w miejscu bez konkretnego skutku.
- Czy ja powiedziałem, że trzeba zamykać oczy próbując się teleportować?- spytał oschłym tonem, a ja spuściłam wzrok na podłogę.- Próbuj jeszcze raz!- zarządził tonem nie wnoszącym sprzeciwu.
Skinęłam słabo głową, po czym odtworzyłam to, co zrobiłam prędzej, próbując tym samym nie zamknąć oczu. Jednak i tym razem nie potrafiłam się teleportować, ponieważ przez ten cały czas starałam się nie zamknąć oczu, pewnie ta myśl nie pozwoliła skupić mi się na celu.
 - Troll!- krzyknął nerwowo.- Teraz chłopak.
Odwróciłam się na pięcie i wściekła pomaszerowałam na swoje miejsce. Niby wiedziałam, że nie jest to Hogwart i tak naprawdę ta "projekcja" nie ma prawa dawać mi ocen, nawet jeśli czarodziej na którym jest ona wzorowana ma status profesora i uczy w Hogwarcie, ale i tak byłam pełna żalu za to jak mnie potraktowano.
- Nie przejmuj się Rachel, teleportacja to już wyższy poziom.- odparł łobuziarsko Fred i mrugnął do mnie znacząco.
- A myślisz, że tobie wyjdzie?- prychnęłam chamsko.
Chłopak tylko pokiwał teatralnie głową i odwrócił wzrok w stronę okręgu. Nie minęło kilka sekund, a usłyszałam ciche piknięcie. Chwilę później Gryfon znalazł się idealnie pośrodku okręgu, aż otworzyłam oczy ze zdziwienia. Kompletnie zapomniałam, że bliźniacy używali tej sztuki wcześniej.
- Idealnie, wspaniale.- wybuchł rozradowany profesor.- Dziewczyna powinna się od niego uczyć.
Mężczyzna miał naprawdę bardzo zmienne humorki.
- Mówiłem, że to wyższa sztuka.- zaśmiał się głośno Weasley, podchodząc do mnie.
- To niesprawiedliwe. Ty już się tego uczyłeś.- założyłam ręce na piersi.- Po za tym ten profesor jest bardzo uporczywy.
- Dlatego większość z nas nazywała go "Celnie Walniętym Namolcem", lub po prostu "Cewnikiem".- zażartował chłopak, a ja mimowolnie wybuchnęłam cichym śmiechem.
- Albo Centralnie węźlasty narwaniec.- szepnęłam do chłopaka, na co on tylko zaśmiał się lekko.
Bawiło mnie to jak bardzo te sformułowania pasowały do Twycross'a. Nie wiedziałam tylko, czy Fred zaśmiał się bo musiał, czy naprawdę zrozumiał znaczenie słowa "węźlasty".
- Teraz spróbujemy teleportacji na dłuższą odległość.
Mówiąc to, wskazał miejsce gdzie w mgnieniu oka rozstąpiła się ziemia, tworząc coś na kształt głębokiego wąwozu.
- Ej Fred, jeśli potrafisz się teleportować...- szepnęłam do niego trochę przestraszona.
- Powiadasz?- spytał, najwyraźniej wiedząc o co mi chodzi.- Za trzy dwa, jeden!
W tym momencie chwyciłam się mocno chłopaka. Zrobiło mi się mgliście przed oczami.
Poczułam, że ramię Freda wymyka mi się z ręki, dlatego wzmocniłam uścisk. W następnym momencie ogarnęła mnie ciemność, a ze wszystkich stron coś zaczęło na mnie mocno napierać. Zabrakło mi oddechu, żelazna obręcz ścisnęła moją klatkę piersiową, gałki oczne zostały wepchnięte w głąb oczodołów, bębenki uszne w głąb czaszki, a potem...
Zachłysnęłam się chłodnym powietrzem i otworzyłam załzawione oczy.
Nie teleportowałam się od dłuższego czasu, dlatego trochę zajęło mi dojście do siebie.
Fred nic nie mówił, stał i patrzył na mnie zaniepokojony. Później przybliżył się do mnie i mocno złapał mnie w pasie, abym nie upadła.
Uspokoiłam nieco oddech i otarłam łzy z oczu, później uspokoiłam się i choć Gryfon wzmocnił uścisk w obawie przed moim zasłabnięciem, wyprostowałam się, spoglądając w oczy chłopaka.
- Za pierwszym razem poszło ci trochę lepiej.- odparł opiekuńczo i przytulił do siebie.
- To wiem, czuję.- prychnęłam słabo, ale objęłam rękoma szyję Freda, dopóki nie odzyskałam pełnej świadomości.

David

- Sarrah!- krzyknąłem tak głośno jak tylko zdołałem.- Wychodź! Przecież o mnie ci chodziło!
Wróciłem do miejsca gdzie Farrah została zabita przez własną siostrę, była to zwykła mugolska szatnia. Znajdowała się ona w budynku, gdzie usytuowało się przejście do miejsca, w którym przebywali członkowie Kręgu Niezrzeszonych.
- Sarrah! Chcę ją pomścić!- krzyczałem tak głośno, że aż zabrakło mi tchu w piersiach.- Stań do walki!
Rozglądałem się niespokojnie, a każdy, chociażby najcichszy dźwięk typu szumu wiatru, który z łatwością przymknął niedomknięte drzwi odwracał moją uwagę.
Sądziłem, że dziewczyna wróci do miejsca, gdzie popełniła zbrodnię, że zrobi to z wielką chęcią, aby bez skrupułów nacieszyć się jej dokonaniem, ale nie...
Trochę czasu zajęło mi, aby zrozumieć, że jej tak naprawdę już tutaj nie ma i że żadnym magicznym znanym mi sposobem nie usłyszy mojego wołania.
Spuściłem ramiona i uderzyłem zamkniętą pięścią o jedną z szafek, aż poczułem piekący ból.
Później otworzyłem oczy i wbiłem wzrok w wgiętą w jednym miejscu półkę.
Co się ze mną dzieje?
Nie rozumiałem dlaczego tak bardzo oburzyła mnie śmierć aurorki. Pierwszy raz w moim życiu doświadczyłem tak ogromnej straty.
Straty?
Właściwie kim ona dla mnie była? Fakt, uratowała mi kilka razy życie, tak samo jak kilka razy doprowadzała mnie do wściekłości, ale co to oznacza?
Wiedziałem, że nie ma śmierci, która nie zostawiłaby śladu, ale zastanawiałem się nad tym, czy aby jej osoba nie zawróciła mi za bardzo w głowie. Prawdę mówiąc często nawiedzały mnie tego rodzaju myśli, ale nigdy nie przywiązywałem do nich za dużej uwagi.
Chciałem stąd wyjść, przecież cel mojej wizyty tutaj był jasny, ale w połowie drogi zauważyłem w kącie ślady krwi. Krwi- prawdopodobnie aurorki. Podszedłem tam, chociaż wcale tego nie chciałem.
Ukląkłem i oglądałem zaschnięte czerwone plamy, jakby były one wspaniałym dziełem sztuki.
- Nieważnie kim dla mnie była.- pomyślałem.- Ważne, że osoba która ją zabiła musi ponieść karę.

środa, 20 września 2017

Rozdział 51 "Harmonia nectere passus"

Cały świat czarodziejów wiedział już o śmierci wielkiego czarodzieja. Do Hogsmeade zjeżdżali się czarodzieje z różnych miejsc świata, aby oddać hołd zmarłemu. W związku z tłumami ludzi, były problemy z noclegami w magicznym miasteczku. Dzień po tragicznym wypadku, bliźniaczki Patil, przed śniadaniem zostały zabrane do domu. Seamus Finnigan zdecydowanie postawił się swojej matce, gdy przybyła, by zabrać go do domu. Po krótkiej dyskusji zgodziła się, aby pozostał w szkole do pogrzebu. Matka Seamusa udała się do Hogsmeade, lecz miała trudności ze znalezieniem noclegu, gdyż większość pokoi była już zajęta.
Mnie również rodzice sugerowali w liście, abym jak najszybciej opuściła Hogwart dla własnego bezpieczeństwa. Jednak zdecydowałam się zostać na pogrzebie Dumbledore'a, dlatego w te pędy odpisałam im jednym zwięzłym słowem "Nie", po czym zaklęciem spaliłam zawinięty w kulkę list na oczach Harry'ego, Rona i Hermiony.
Sądziłam, może i niesłusznie, że to w jakiś sposób pomoże mi się uporać z śmiercią staruszka, jednak i to nie pomogło.
Spojrzałam jeszcze na Harry'ego. Jego wzrok był skierowany w stronę błoni gdzie nazajutrz miała odbyć się ceremonia pogrzebowa.W tym samym czasie do Hogwartu przybył jasnoniebieski powóz wielkości domu, ciągnięty przez dwanaście olbrzymich, skrzydlatych koni, który wylądował na skraju Zakazanego Lasu. Z powozu wysiadła olbrzymia, ładna, czarnowłosa kobieta o oliwkowej cerze. Zaraz po wyjściu rzuciła się w ramiona Hagrida, była to oczywiście Olimpia Maxime. W Hogwarcie zamieszkała również delegacja wysokich urzędników Ministerstwa Magii, w tym sam minister.
Ja razem z trójką Gryfonów cały czas spędzaliśmy na dworze. Pogoda była cudowna, lecz i to nie zmyło niesmaku śmierci z ust. Cały czas wyobrażałam sobie co by się działo, gdyby Dumbledore nie umarł. Obstawiałabym, że wraz z Harrym próbowalibyśmy ustalić lokalizację kolejnego z horkruksów, oraz dowiedzieć się, kto zostawił list w lipnym medalionie Salazara Slytherina.
Wieczorem siedziałam w pokoju wspólnym Ravenclawu, wraz z Luną, która mglistym wzrokiem spoglądała w ścianę i co minutę obcierała kilka łez, które pociekło jej po twarzy.  
Chciałam jej pomóc, ale sama miałam problemy z uspokojeniem samej siebie.
Przez otwarte okno patrzyłam na ciemniejące już błonie, gdzie jutro pochowają Dumbledore'a.
Między myślami o pogrzebie zastanawiałam się kim mógłby być człowiek, który podpisał się jako R.A.B. Do tej pory, spośród znanych mi czarodziejów, mogłam wymienić tylko jednego o takich inicjałach, był to Rupert Axebanger Brookstanton, jednak jego życiorys nijak nie pasował mi do poszukiwanej nam osoby.

Następnego dnia wstałam wcześniej, ale móc spakować się. Pociąg miał odjeżdżać godzinę po pogrzebie, więc nie miałabym na to czasu. W wielkiej sali również panowały grobowe nastroje. Crabbe i Goyle rozmawiali zciszonymi głosami i wyglądali na osamotnionych. Nie było wśród nich, ani Malfoy'a, ani Blaise'a, ani tym bardziej Stelli. Krzesło dyrektora pośrodku sali zajęła McGonagall, Snape'a również nie było.
Nie dziwiłam się temu wszystkiemu. Wiedziałam, jak wyglądała śmierć profesora, jednak nikomu się nie przyznałam, nawet Harry'emu, z resztą Gryfon i tak by mnie nie słuchał. Był pogrążony w własnych myślach przez całą ucztę.
Po jakimś czasie McGonagall wstała i oznajmiła wszystkim, że czas udać się na błonia z opiekunami domów.
Wszyscy w ciszy powychodzili zza stołów i stanęli za swoimi ławkami. Na czele kolumny Ślizgonów szedł Slughorn; miał na sobie długą, szmaragdową szatę, haftowaną srebrem. Profesor Sprout, opiekunka Puchonów, jeszcze nigdy nie wyglądała tak schludnie jak w tym dniu. W sali wejściowej stała pani Pince z Filchem, oboje byli ubrani bardzo elegancko i schludnie
Trwał słoneczny letni dzień, nad jeziorem ustawiono w rzędach setki krzeseł, pozostawiając w środku szerokie przejście wiodące do marmurowego postumentu na przodzie. Połowa krzeseł była już zajęta. Większość ludzi była zupełnie nieznana, ale byli także tacy, których wszyscy dobrze już znali, w tym członkowie Zakonu Feniksa, rodzina Weasley, uczniowie Beauxbatons, pracownicy Dziurawego Kotła, członkowie zespołu Fatalne Jędze, właściciele sklepów na ulicy Pokątnej, słabo widoczne duchy oraz wielu innych gości.
Zajęłam miejsce z brzegu, tuż obok Freda, który na mój widok ciepło się uśmiechnął przez co zrobiło mi się odrobinę lepiej.
- Jak się czujesz księżniczko?- spytał troskliwie, odgarniając kosmyk włosów z mojego czoła.
- Pewnie jak wiekszość ludzi, którzy tutaj są.- mruknęłam.- Cieszę się, że jednak zdołaliście tutaj dotrzeć dzisiaj.
- To był nasz ulubiony belfer.- odparł, patrząc na marmurowy postument.- Często wyciągał mnie i George'a z kłopotów., gdy narozrabialiśmy.
Uśmiechnęłam się tylko lekko, obtarłam pojedynczą łzę z oka i mocno chwyciłam chłopaka za rękę.
Nagle rozległa się nieziemska muzyka, a wiele osób szukało jej źródła. Wydawało mi się, że był to chór trytonów śpiewający w dziwnym języku, ponieważ ich śpiew sprawił, że dostałam gęsiej skórki i poczułam towarzyszącą mu smutną atmosferę.
Przejściem między rzędami krzeseł kroczył Hagrid. Jego twarz błyszczała od łez, a w jego ramionach, owinięte fioletowym aksamitem iskrzącym się złotymi gwiazdkami spoczywało ciało Dumbledore'a, które następnie, gdy muzyka przestała grać, zostało złożone w postumencie.
W pierwszym rzędzie podniósł się z miejsca niski mężczyzna w czarnej szacie, z kępką włosów na głowie i stanął przed ciałem Dumbledore'a. Następnie mówił coś o szlachetności, intelektualności i wielkości serca Dumbledore'a. 
Po kilkunastu minutach ceremoniarz w czarnej szacie skończył przemawiać i powrócił na swoje miejsce. Chwilę później rozległy się krzyki przerażenia. Jasne płomienie wybuchły wokół ciała Dumbledore'a i postumentu, na którym było złożone. Podnosiły się coraz wyżej, aż przesłoniły ciało.
Zniknął marmurowy postument i spoczywające na nim ciało Dumbledore'a, zamiast nich wznosił się przed wszystkimi biały, marmurowy grobowiec. Okrzyki przerażenia rozległy się znowu, gdy w powietrzu zaświstał deszcz strzał, ale żadna nie dosięgła tłumu.
W jednym momencie uświadomiłam sobie okropną prawdę. Dyrektora już nie ma, ścisnęłam mocniej dłoń Freda, a ten tylko cicho mruknął, jednak nadal nie puścił mojej ręki.
Wiele wspomnień narodziło się w mojej głowie. Między innymi, te z początków mojej nauki w szkole, gdzie Dumbledore z wielką dumą odpowiadał na moje wszystkie pytania (byłam bardzo ciekawskim dzieciakiem). Później moje wspomnienia powędrowały dalej, gdzie Profesor bronił mnie gdy zostałam oskarżona o kradzież książki z biblioteki i w rezultacie mój zakaz korzystania z czytelni został unieważniony, oraz wszystkie te sytuacje gdy bronił swoich uczniów nie zwracając uwagi na konsekwencje. Przypomniał mi się też czas kiedy, to on przyczynił się do przyjęcia mnie do drużyny Ravenclawu w Quidditcha.
Uznał wtedy, obserwując naszą lekcję latania, że ja jak nikt inny nadam się na szukającą.
To ostatnie wspomnienie było jak nóż w moje serce, nie powstrzymałam się i wybuchłam histerycznym płaczem.
Fred próbował mnie uspokoić, ale wypuściłam jego dłoń i nie zwracając uwagi na protesty mojego chłopaka pobiegłam w stronę Hogwartu, aby tam znaleźć jakieś odludne miejsce.

Po dziesięciu minutach znalazłam się w pokoju życzeń, który ujawnił mi się jako najlepsze miejsce do wypłakania się w spokoju. 
Pomieszczenie symulowało biuro dyrektora, chociaż nim nie było. Znajdowała się tam między innymi myślodsiewnia, pusta klatka Fawkesa, wiele regałów na których były poukładane stare księgi, biurko, przy którym siedział starzec, oraz ten jeden obraz...
Obraz Profesora, szeroko uśmiechniętego i machającego mi ręką. Podeszłam bliżej i wpatrywałam się w osobę zmarłego, bardzo, bardzo długo.
Zastanawiałam się jakim sposobem śmierciożercy zjawili się w zamku. Zawsze wydawało mi się, że szkoła jest bardzo dobrze zabezpieczona.
Wiedziałam, że Draco musiał maczać w tym palce. Harry dobrze go sklasyfikował, tylko inni mieli jakieś obiekcje. Może gdybyśmy mu uwierzyli, to sytuacja mogłaby potoczyć się zupełnie inaczej.
A teraz chciałabym jedynie móc dowiedzieć się jakim sposobem poplecznicy Voldemorta znaleźli się w Hogwarcie i zapobiec temu w taki sposób, żeby nikt ze szkoły nie został zamordowany w taki sam sposób.
W momencie usłyszałam szum. W rogu, który wcześniej był pusty, pojawiła się stara, zaniedbana drewniana szafa w kolorze bardzo ciemnego brązu, na pierwszy rzut oka ciężko było kolor ten, odróżnić od czerni. Wydawała mi się strasznie znajoma, aż w końcu zorientowałam się, że była to ta sama szafa, przez którą zostałam porwana jakieś pół roku temu. Szafa zniknięć- tak się nazywała. Harry często o niej wspominał, ale nie potrafił jej odnaleźć. Od razu przeszło m przez myśl, że może być to powiązane z sprawą.
Musiałam mieć tylko potwierdzenie, dlatego zajrzałam do środka.
- Harmonia nectere passus- odparłam cicho, a wnętrze szafy dziwnie zaszumiało.
Niemal od razu weszłam w jej głąb, a jeszcze szybciej znalazłam się w ciemnym sklepie.
Był on duży i brudny, z ogromnym kominkiem. Mroczny wystrój sklepu współgrał z towarami, które można tam było kupić. Na półkach były powykładane czarnomagiczne przedmioty przeznaczone do sprzedaży.
Znalazłam się w sklepie Borgina & Burgesa na ulicy Śmiertelnego Nokturnu. Często przebywały tu bardzo podejrzane typy i wcale nie zdziwiłabym się gdyby tym właśnie sposobem śmierciożercy dostali się do zamku. Odwróciłam się na pięcie, chciałam wrócić do Hogwartu i powiadomić innych nauczycieli o moim odkryciu, ale w tym samym momencie moją uwagę odwróciły uchylone drzwi na zaplecze sklepu, zza których wyglądało bardzo jasne światło. Rozejrzałam się raz jeszcze i zakryłam zasłony. Poźniej zajrzałam do drugiej izby. Na starym, drewnianym biurku zauważyłam bardzo dobrze znaną mi książkę. Była to "Wielka Księga Czarów", o kradzież której oskarżono mnie nieco ponad rok temu. Sądziłam, że została w Hogwarcie, ale skoro jest tutaj musi mieć jakiś związek z śmierciożercami. Nie myśląc dłużej zabrałam ją ze sobą i biegiem wróciłam do szkoły, gdzie zostało mi jakieś 10 minut do odjazdu pociągu. Musiałam się pośpieszyć.

Stella

Moje kroki odbijały się echem po korytarzu, którym niespokojnie maszerowałam. Właśnie skończyło się zebranie popleczników Czarnego Pana, poza którym zastraszanie i zabijanie tych, którzy mu się narazili, został przedstawiony plan objęcia władzy nad Ministerstwem. Był to dobry plan, dlatego nie spodziewałam się innego finału.
Zgodnie z chronologią, miałby on się odbyć kilka dni przed moją rozprawą. Ulżyło mi, nie żebym bała się szlamy i tych "wielce sprawiedliwych czarodziejów", ale udział w niej mógłby przysporzyć mi wielu kłopotów, a poza tym utwierdzić wszystkich w przekonaniu, że jednak miałam coś wspólnego z działalnością Voldemorta, tym samym odciąć mi wpłwy wielu zamożnych rodzin, które w swojej naiwności, myślą, że poszłam w ślady ojca i będę grać na dwa fronty, zyskując tym samym sławę jako pogromczyni zła.
Dobre sobie, niech dalej tak myślą, a w tym samym czasie ja, zajmę się zdobywaniem tego, czego tak pragnie mój Pan.
Uśmiechnęłam się, trzymając w rękach dwa flakony z ugotowanym przeze mnie Felix Felicis.



Farrah


Potężne uderzenie zaklęciem wbiło mnie w ścianę. Byłam cała pokaleczona, walka z moją siostrą toczyła się od kilkudziesięciu minut. Władała ona taką mocą, że ciężko było utrzymać magiczną tarczę, która z każdym uderzeniem, rozpadała się na miliony kawałków.
Co więcej, po Sarah nie było widać ani jednej oznaki zmęczenia. Uśmiechała się złośliwie i podziwiała jak różnokolowe zaklęcia powoli wykańczają swoją siostrę.
Poczułam pulsacyjny ból w okolicach łopatek i upadłam na kamienną posadzkę.
Moja krew ledwo krążyła w żyłach, a oczy nie potrafiły złapać ostrości.
Kolejne uderzenie, a różdżka wypadła mi w dłoni i uderzyła o podłogę kilka stóp dalej. W tym momencie byłam bezsilna.
- Nawet nie zdajesz sobie sprawę z tego, jaką przyjemność sprawia mi twój ból siostrzyczko.- odparła pełnym satysfakcji głosem, podchodząc do mnie.- Przez całe życie byłaś robakiem, więc zasługujesz na to aby zostać zgnieciona, tak jak on.
- To tylko twoje zdanie siostrzyczko.- mruknęłam pod nosem.
 Patrzyłam na nią żałosnym wzrokiem, próbując dostrzec chociaż cień nadziei.
- Spójrz jak niepewność się skrada i wciąga cię w swoją sieć bo wiesz, że po raz pierwszy to ja jestem górą.- poruszyła sugestywnie brwiami.- Pokonałam ciebie, a teraz czas na naszego wężulka w lwiej skórze.
Wiedziałam o kogo jej chodzi. Nie chciałam do tego odpuścić, to ja miałam go chronić. W momencie wyprostowałam się i nawet bez różdżki ruszyłam w jej kierunku z zaciśniętymi pięściami.
Faktem było, że byłam o wiele bardziej osłabiona od niej, dlatego siostra bez większego problemu rzuciła mną o szafki. Pod wpływem uderzenia, po raz kolejny upadłam na podłogę.


- Uparta ja zwykle!- krzyknęła zeźlona.- Jak śmiesz się jeszcze podnosić?!
Odkąd pamiętałam moją siostrę bardzo ławo było wyprowadzić ją z równowagi. Więc nie dziwię, że zareagowała tak emocjonalnie na mój atak.
Nie zważając na krzyki bliźniaczki, próbowałam wstać jeszcze raz. Wymagało to ode mnie wiele wysiłku i samozaparcia. Jednak i taka motywacja na nic się zdała. Podniosłam się na drżących rękach tylko na kilka sekund, po czym zakręciło mi się w głowie, tak, że upadłam po raz trzeci.
Spojrzałam na bok i dostrzegłam, że moja różdżka leży nieopodal, wystarczyło tylko wyprostować rękę.
- Nawet o tym nie myśl.- bąknęła.
Spojrzałam na nią, a jej różdżka w momencie zmieniła się w drewniany kij. Nie wiedziałam o co chodzi.
- Wiesz, że zawsze lubiłam niekonwencjonalne rozwiązania- dodała, po czym jednym mocnym ciosem w moje plecy przybiła mnie do podłogi.



Krzyknęłam, czując jak jeden koniec kija wbił się pomiędzy moje łopatki.
Nie było szans aby się podnieść. Zabrzęczało mi w uszach, a ja osunęłam się na bolące plecy, próbując w jakiś sposób ukryć je przed kolejnymi atakami.
- To za moje zrujnowane dzieciństwo.- odparła, a ja popatrzyłam się na nią.
- To za to, że zawsze wchodziłaś mi w drogę.- odparła bezuczuciowo i kopnęła mnie w twarz, tak, że obróciłam się o 360 stopni. Upadłam na plecy, czując jak z kilka punktów na twarzy zaczęła lecieć mi krew. Jak ktoś może być tak bezwzględny?



-  A to za cały dług względem mnie.
Wbiła koniec kija w mój brzuch. Poczułam mocne ukłucie i strumień krwi wydostający się z rany.




- Twoje życie i tak nie było aż tak cenne.- odparłą mrocznie, a na jej twarzy pojawiła się ulga.
Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Czułam jak uleciało ze mnie życie.
Obarczyła mnie tylko beznamiętnym spojrzeniem, potem zniknęła, jakby rozpłynęła się w powietrzu.
Było to ostatnie co zobaczyłam.

niedziela, 20 sierpnia 2017

Miniaturka dwurocznicowa "Drogi pamiętniku!"

Mój blog ma już dwa lata!
Jak ten czas szybko leci. Pamiętam, jakby to było wczoraj, gdy dodałam pierwszą część opowiadania. Ci, którzy dotrwali do tego momentu wiedzą jak wiele rzeczy wydarzyło się w moim życiu i co musiałam przeżyć. Teraz działam tu dalej, silniejsza o słowa krytyki, o trudności i przeciwności.
Moje życzenie?
Chciałabym związać kiedyś moją drogę z pisaniem, a do tego czasu muszę się jeszcze wiele nauczyć.

Zapraszam serdecznie na prezent.
Jest to miniaturka, bezpośrednio związana z Rachel, albo bardziej z jej mamą. :)




15 czerwiec 1978 r.

Ta noc zapowiadała się spokojna. Przez cały dzień delikatne powietrze unosiło się nad horyzontem. Do zakończenia semestru pozostało mi kilka dni. Bardzo się cieszyłam z tego powodu. Rodzice obiecali mi, że te wakacje spędzimy w rodzinnym miasteczku mojej mamy.
Nigdy nam się nie przelewało, z resztą wiesz... opowiadałam Ci o tym nie raz.
Jednak w tym roku plony były bardzo obfite. Tak bogate, że mogliśmy odłożyć trochę pieniędzy na spędzenie czasu właśnie tam, w Londynie. Nie mogę się doczekać kiedy zacznę się pakować.
Mam tylko nadzieję, że niewyjaśnione okoliczności, które ostatnimi czasy bardzo często dotykają nasz kraj i nie tylko, nie zepsują rodzinnego wyjazdu...


                                                                                                                       Yvonne


11 lipiec 1978 r.

Dotarliśmy na miejsce! Babcia z dziadkiem bardzo pogodnie nas przyjęli. Tak naprawdę to widziałam ich z dwa razy w życiu, ale wyglądali tak jak ich zapamiętałam z najmłodszych lat, tylko trochę mniej ważyli. Jednak mimo to byli bardzo szczęśliwym i kochającym się małżeństwem.
Chciałabym żyć kiedyś tak jak oni...                                                                                                                    

Londyn

Yvonne.

19 lipiec 1978 r.

Dni, przynajmniej w naszej rodzinie mijały spokojnie. Piszę, że "przynajmniej" ponieważ w radiu słyszy się coraz więcej o zniszczeniach budynków, zaginionych i zamordowanych ludziach. Władze nie potrafią wyjaśnić okoliczności, w jakich wiele tych zbrodni zostało dokonanych.
Po kraju krążą już plotki o "niewidzialnej mocy, która przyszła nas karać".
Wiem, że wyjaśniałoby to naprawdę wiele, ale mnie takie gadanie śmieszy...
Mimo wszystko zaczęłam się obawiać o własne i mojej rodziny życie. Nikt nie potrafi znaleźć związku pomiędzy ofiarami, czyli muszą być nimi przypadkowe osoby.
Chyba powinnam spędzić trochę czasu z rodziną, póki jeszcze mogę...

PS. Naprawdę okropnie się boję...

                                                                                                               Yvonne.




28 lipiec 1978 r.

Ostatniej nocy wydarzyło się coś naprawdę dziwnego...
Zostałam w domu z dziadkami, ponieważ dorośli chcieli spędzić trochę czasu razem. Rozumiałam to, praca na polu potrafiła być naprawdę ciężka. Naszym polem zajmuje się teraz wujek i skarży się na wiele trudności... wioska zaczyna robić się niebezpieczna...
Wracając,
wczoraj do domu moich dziadków przybyło trzech mężczyzn.
Byli ubrani w czarne szaty i na pewno nie wyglądali na miłych.
Dwóch miało około 40 lat, a jeden, ten najszczuplejszy był bardzo młody, mógł być w moim wieku, czyli na oko jakieś 17 lat i wydawał się najbardziej niedokładny tym co właśnie robił.
Skąd to wiedziałam?
A stąd, że gdy tylko usłyszałam rozmowy, pomiędzy nimi, a moim dziadkiem, podsłuchałam je (nigdy tego nie robiłam, ale tym razem zrobiłam wyjątek, między innymi dlatego, że bałam się o rodzinę.). Niestety, nie potrafiłam usłyszeć o czym dyskutują. uchwyciłam tylko urywki.
Mówiono coś o więzach krwi i o mocy czarodziejskiej.
Dziadek siedział skulony i w spokojny sposób próbował prosić o litość, ale mężczyźni  wydawali się nieugięci, mimo tego nadal tylko rozmawiali.
Przynajmniej dwójka z nich. Młodzieniec stał z boku i milczał, nie wiem dlaczego, ale najbardziej zapadł mi w pamięci. Podczas gdy mężczyźni czerpali niemałą przyjemność z sytuacji, gdy dziadek prosił ich o łaskę, on stał.
Stał i wlepiał swój nieprzytomny wzrok z podłogę. Wyglądał na bardzo zmarnowanego...
Patrzyłam na niego tak długo, póki on nie zorientował się, że ukrywam się za ścianą.
Jednak milczał. Milczał, przez cały czas, tylko kilka razu patrząc w moją stronę...
Był inny...

tajemniczy młodzieniec


                                                                                                                             Yvonne.




1 sierpień 1978 r.

Widziałam go po raz kolejny. Tym razem był sam. Pojawił się przede mną, nawet nie zauważyłam kiedy, a tym bardziej nie wiedziałam jak się mam zachować. Mówił, że nie chce mnie skrzywdzić, że chce tylko znać prawdę. Był tak samo zmarnowany jak wcześniej, jednak jakby spokojniejszy.
Zadawałam mu wiele pytań dotyczących tego co działo się wcześniej, ale nie mówił zbyt wiele, zachowywał się tak samo jak dziadek kiedy próbowałam potajemnie coś z niego wyciągnąć (nie przyznałam się, że podsłuchiwałam). Patrzył tylko w przestrzeń i zastanawiał się nad czymś...
Zachowywał się w taki sposób jakby chciał mi coś powiedzieć, do czegoś się przyznać, ale nie mógł...

Yvonne.

15 sierpień 1978 r.

REGULUS. Tak brzmiało jego imię. Odwiedzał mnie czasami przy czym nigdy nie udawało mi się porozmawiać z nim dłużej. Przeważnie milczał i odpowiadał jednostkowo. Wprawdzie nie miałam pojęcia dlaczego pojawia się wiecznie i znika, ale coraz bardziej zagłębiałam się w jego charakter. Tajemniczość młodzieńca była dla mnie zagadką, czymś w rodzaju zakazanego owocu, którego nie powinnam próbować. Jednak mimo wszystko czekałam z utęsknieniem na wizytę chłopaka.
Czemu...?

Yvonne.

26 sierpień 1978 r.

Zaczął odwiedzać mnie bardzo często. Tak naprawdę nie było dnia, w którym nie przybyłby z wizytą. Nadal nie wiedziałam o nim nic. Znałam tylko jego imię i wiek, oraz to że jest bardziej tajemniczy.
Raz wpadał na kilka godzin, a raz tylko na pięć minut (wtedy zazwyczaj popatrzył tylko na mnie i zniknął). Powiadomiłam go o tym, że wyjeżdżam jutro, a ten tylko skinął głową, co zabolało mnie podwójnie. Ciekawe czy to koniec naszej znajomości...

Yvonne.


06 wrzesień 1978 r.

Nie odzywa się, nie pojawia się. Milczy jak grób. Czekałam ponad tydzień. Każdego dnia miałam nadzieję, że jakimś sposobem odnajdzie miejsce gdzie tak naprawdę mieszkam i pojawi się po to, aby ze mną porozmawiać (bardziej posłuchać co ja mam do powiedzenia), a tymczasem Regulus zerwał ze mną kontakt. Myślałam, że się zaprzyjaźnimy, że w końcu się otworzy... jednak nie było mi to dane. Nie potrafię się skupić na nauce.
Yvonne.

17 wrzesień 1978 r.

Mroczne chmury nade mną... 
Dzisiaj rano dowiedziałam się, że moi dziadkowie zostali zamordowani w bardzo brutalny sposób. Władze nie wiedzą kto mógłby być zabójcą. Śledztwo wykazało, że zostali potraktowani jak pozostałe ofiary "niewidzialnej mocy, która z dnia na dzień staje się bardzo prawdopodobna".
Pocieszałam się jedynie tym, że spędziłam z nimi ostatnie miesiące ich życia, że zdążyłam z nimi porozmawiać, jednak dziadek nigdy nie wybaczył mi tego, że go podsłuchiwałam...
Regulusie, gdzie jesteś? I czy masz z tym coś wspólnego?

Yvonne.

18 wrzesień 1978 r.

Odnalazł mnie. Wreszcie się pojawił, po trzech tygodniach. Jednak wyglądał nieco inaczej. Gorzej. Był cały pokaleczony, poobijany. Nigdy nie widziałam człowieka w takim stanie. Przeraziłam się tym widokiem. Chciałam mu pomóc, ale odtrącał moją rękę. Z kamienną twarzą, obcierając krew, mówił, że to była kara za nieposłuszeństwo, że zrobił to dla mnie i że mam uważać bo zło czai się wszędzie.
Później zniknął...

Yvonne.

9 październik 1978 r.

On był Czarodziejem!
Powiedział mi o tym wczoraj.
Pojawił się przed północą i jakby nigdy nic opowiedział mi całą prawdę o sobie. Opowiedział o społeczności Czarodziejów, o szkole zwanej jako Hogwart, o ich darze, o bardzo złym Czarnoksiężniku, któremu przyszło mu służyć...
Nie wierzyłam mu na samym początku, odbierałam jego słowa jako legendę, bardzo rozwiniętą legendę, której używa, do usprawiedliwienia swojego zachowania, ale nie...
Mówił prawdę, pokazał mi to co potrafi, pokazał mi szkołę, do której uczęszczał, niestety z daleka.
Przyznał się do swojej słabości, jaką jest służba złu. Żalił się, że widział rzeczy, które dla normalnego "mugola" są nie do pojęcia, a także z gorzkimi łzami w oczach przyznał się, do tego że żałuje swojego wyboru, że ludzie których zabił śnią mu się po nocach i że chce z tym skończyć.
Powiedział, że to jego sprzymierzeńcy zabili moich dziadków przez ponoć "magiczne korzenie mojego rodu" (ta wieść najbardziej uderzyła mnie w serce), ale zarzekał się że on nie miał z tym nic wspólnego. Jednak dalej nie chciałam go słuchać. Skrzyczałam chłopaka i w emocjach kazałam mu się wynosić z mojego życia.
Przyjął to bardzo pokornie i zniknął...
Jego ostatnie słowa?
" Ty i tak jesteś największą z moich słabości"

Hogwart
Yvonne.

1 listopad 1978 r

Od naszego burzliwego pożegnania minął prawie cały miesiąc, a ja dalej nie potrafiłam wybaczyć Regulusowi, jego kłamstw i sprawek. Mimo wszystko tęskniłam, płakałam po nocach (nawet za bardzo nie wiedziałam dlaczego). Wiecznie miałam nadzieję, że chłopak będzie bardziej starał się, abym mu wybaczyła. Chciałam tego, ale miałam wrażenie, że potraktował mnie słowa poważnie i już nigdy go nie zobaczę. Na samą myśl, ściskało mnie w żołądku.
Czy ja go kocham?
Yvonne.

25 listopad 1978 r.

Chyba pogodziłam się z faktem, że już go nie zobaczę... pora spróbować żyć normalnie.
Jego tajemnica i tak jest bezpieczna.
Yvonne.

3 grudzień 1978 r.

Stał przede mną w całej swojej okazałości. Łzy lały mi się do oczu. 
Wyglądał o wiele lepiej niż wtedy, gdy go ostatni raz zobaczyłam, jednak wyraz twarzy, tak bardzo przeze mnie uwielbiany dalej mu się nie zmienił.
Powiedział, że działa teraz na szkodę Voldemorta i że mam pójść z nim, ponieważ jestem w ogromnym niebezpieczeństwie, a jeśli go nie posłucham, to i tak mnie stąd wyciągnie, chociażby siłą. Nie musiał tego mówić, poszłabym wszędzie.
Przed wyjściem pozbawił moich rodziców pamięci, wymazał mnie z ich pamięci. Mówił, że to dla mojego i ich dobra. Zgodziłam się, tym bardziej, że twierdził, że to całkowicie odwracalny proces.
Ufałam mu.

Yvonne.

8 grudzień 1978 r.

Dotarliśmy w dziwne miejsce, był to jakiś domek w najpopularniejszym na świecie lesie porośnięty dziką różą. Nie mogliśmy się tu dostać dzięki czarom, ponieważ byłoby to od razu wyczuwalne i mogło doprowadzić do tragedii.
Przez całą drogę milczał. W skupieniu szukał punktów odniesienia, czegoś co mógłby zapamiętać i stworzyć sobie w głowie jakąś mapę. Mimo wszystko nie odchodził ode mnie na krok, trzymał za rękę, tak jakby bał się że mu ucieknę. Byliśmy podczas drogi atakowani kilka razy, ale zawsze udawało się nam uciec. Regulus władał naprawdę potężną mocą.

Yvonne

11 grudzień 1978 r.

Życie w domku pełnym magii znacznie różniło się od życia normalnego człowieka. Nie potrafiłam przyzwyczaić się do codziennych czynności, które robią się same, albo z pomocą małej, dziwnej istotki, która była "skrzatem domowym", a nazywała się Stworek. Nie był zbytnio zadowolony z tego że "mugol" przebywa w towarzystwie jego Pana. Często mnie wyzywał i obrażał, ale Regulus stawał w mojej obronie. Siedział też często w odosobnieniu i na okrągło szperał w ich magicznych księgach. Był coraz bliżej... Coraz bliżej tego co chciał osiągnąć. Tylko nie mnie...



Yvonne.

17 grudzień 1978 r.

Odnalazł to, czego szukał przez tyle miesięcy. Powiedział mi o tym. Powiedział, że zna sposób na zniszczenie Czarnego Pana i zamierza to zrobić w najbliższym czasie. Mimo, że to niebezpieczne i może pozbawić go życia. Prosiłam go, żeby tego nie robił. Nawet łzy nie pomagały, on mnie wtedy przytulał i beznamiętnie mówił, że musi tak postąpić. Musi wynagrodzić czarodziejom to, co robił. 
Jednak miał jedno życzenie. Chciał te święta spędzić ze mną.

Yvonne.

29 grudzień 1978 r.

Święta przebiegły spokojnie, nie było rozczarowań, ani zbytnich radości. Oboje wiedzieliśmy co nas czeka później. Jednak oboje staraliśmy się to ignorować, na tyle ile było to możliwe. 
Jako prezent otrzymałam od niego lutnię. Zabytkową lutnię, instrument tak bliski Regulusowi.
Ja niestety nie miałam dla niego prezentu, nie pozwolono mi się ruszać wgłąb lasu. To było zbyt niebezpieczne.

Lutnia

Yvonne.

03 styczeń 1979 r.

Sylwestra również spędziliśmy razem we dwójkę, chociaż była mowa o tym, że zaraz po świętach wyrusza wykonać swoją misję. Zauważyłam również, że zwraca na mnie większą uwagę. Częściej o sobie opowiada, choć nie koniecznie to, co chciałabym usłyszeć. O jego rodzinie nadal nic nie wiedziałam. Zauważyłam nawet kilka słabych uśmiechów posłane w moją stronę i kilka "przypadkowych" muśnięć palcami mojej twarzy. Wydawało mi się nawet, że traktuje mnie jak kogoś więcej, mimo, że zachowujemy się jak dobrzy znajomi.  
Może zmienił zdanie? Oby...


13 styczeń 1979 r. 

Wczoraj Regulus ogłosił mi, że następnego dnia zamierza wyruszyć w podróż, zabierając ze sobą oddanego mu stworka. Nie potrafiłam w to uwierzyć. Przez ostatnie jego zachowanie, wydawało mi się, że zmienił zdanie i woli jednak zostać tu ze mną. Tak bardzo w o wierzyłam. Zwodziłam się niepotrzebnie. Myślałam, że mnie kocha, ale już wybrał cel w życiu i nie... nie byłam nim ja.
Po wybuchu histerii i płaczu, chłopak powiedział, że mam sobie znaleźć kogoś innego, kogoś kto nie ma tak brutalnej przeszłości za sobą (chyba zorientował się, że zaczęłam darzyć go uczuciem).
Wtedy straciłam nad sobą samokontrolę. Rzuciłam się na niego i zaczęłam całować. Regulus nie wiedział jak miał się zachować. Przez chwilę nawet próbował mnie odepchnąć, ale w końcu sam zaczął oddawać pocałunki. Nie wiem co mi się w tamtym momencie stało, ale zrobiliśmy to...
było cudownie. Nie czułam do siebie żalu, wydawało mi się to ostatecznością w tym, aby go zatrzymać. Jednak i w tym się myliłam. Obudziłam się dzisiaj, a jego już nie było, stworka również. Udali się tam... Zostawili mnie samą...

Yvonne.

22 marzec 1979 r.

Drogi pamiętniku!

To mój ostatni wpis tutaj. Dawno nic nie opisywałam, ale nie byłam w stanie. Bardzo długi czas myślałam nad tym co się wydarzyło. Jak bardzo to wpłynęło na mój charakter i postrzeganie rzeczywistości. Tego nie da się opisać słowami, to trzeba poczuć.
Regulus już nie wrócił. Stworek tak, ale on nie.
Do teraz nie wiem co wydarzyło się w tamtym miejscu. Stworek nie chciał mi nic mówić, ale po jego zachowaniu uznałam, że zdarzyło się coś okropnego.
Po jakimś czasie wróciłam do domu. Znalazłam rodziców, ale oni mnie pamiętali. Nie opowiedziałam im co się wydarzyło i tak by nie wierzyli "obcej im nastolatce". Wszystko czego trzeba mi było, prócz tego, zostało załatwione przez Regulusa. Czarami, ale zostało. Otrzymałam wiele pieniędzy i piękny dom w Portsmouth, gdzie od razu się przeprowadziłam. W jednym momencie zostałam pozbawiona rodziny, musiałam sama sobie poradzić.
Niczego nie żałuję, żałuję tylko jednego, tego że Regulus nigdy nie pozna swojego dziecka, poczętego jego ostatniej nocy...

Yvonne.

czwartek, 27 lipca 2017

Rozdział 50 "Może będzie nadzieja na lepsze jutro..."


Zgrabne ruchy jednego z walczących przykuły moją uwagę. Nigdy nie sądziłem, że można łączyć pojedynek na różdżki z tańcem, ba... nawet nie pomyślałem o takiej kombinacji. Wydawało mi się to bardzo komiczne, aczkolwiek jej skuteczność można było ocenić na bardzo dobrą.
Może właśnie dlatego Farrah wydawała się bardzo podekscytowana faktem, iż pozwolono nam obserwować pojedynek.
Z biegiem czasu nawet i mnie zaczynało to interesować. Nagle poczułem wewnętrzną potrzebę wypróbowania tego rodzaju stylu. Ale... czy był to dobry pomysł? Uważałem, że nie. Dobrze znałem moje możliwości taneczne... a raczej ich brak. Na pewno nie potrafiłbym tak dynamicznie zmieniać kroków. Prawie tak dynamicznie jak zaklęcia rzucane przez drugiego z pojedynkujących.
Jego różdżka mieniła się różnymi kolorami, a z zaciętości na jego twarzy można było wyczytać iż nie darzy swojego rywala zbytnią przyjaźnią.
- Ej, Farr. Oni zawsze przy ćwiczeniach zachowują się tak, jakby walczyli naprawdę?- spytałem dziewczynę, a ona spiorunowała mnie wzrokiem.
- Czasami- odparła mgliście i spojrzała jeszcze raz na pojedynek- Ci dwaj sobą gardzą. Jeden... no cóż zachowuje się bardzo swawolnie, a drugi traktuje takie zachowanie jak najgorszą zarazę. Stąd to nieporozumienie.
 - Nieporozumienie?
- Panno Whitman.
Uniosłem wzrok, a aurorka natychmiast przystanęła, po czym, zauważając, że ja również nie wstałem, chwyciła mnie za koszulę i poderwała do góry.
Dopiero teraz mogłem zauważyć twarz mężczyzny. Był to Kingsley Shacklebolt, auror zatrudniony w Ministerstwie Magii... Biorąc pod uwagę to, co ostatnio dzieje się na świecie, nie zdziwiła mnie jego wizyta, natomiast to, skąd Czarodziej wiedział, gdzie się znajdowałem. Miałem tylko nadzieję, że nie przyszedł po to, aby postawić mnie przed Wizengamotem...
- Pan Shacklebolt.- dziewczyna przyjaźnie podała dłoń czarnoskóremu czarodziejowi, on tylko to odwzajemnił z uśmiechem.
- Dostałem polecenie, aby bezpiecznie przetransportować Panią i Pana Stone'a do kwatery głównej Zakonu celem pozyskania informacji.- wyprostował się.
- Nie godziłem się na żadne przesłuchania, tym bardziej jeśli w grę wchodzi zakon.- odparłem sucho i skrzyżowałem ręce na piersi.
- To był rozkaz odgórny Panie Stone. Ciążą na Panu poważne zarzuty. Tylko współpracą może Pan sobie pomóc.
- A o jakich zarzutach mowa?- zapytała Whitman.
- Zatajanie prawdy. Według naszych źródeł, od bardzo dawna znał Pan lokalizację Czarnego Pana, jednak zostało to ukryte.
- To bezsens. Miałem zrobić nagonkę na własny dom?- spytałem czarnoskórego.- Farrah powiedz coś. Przecież to ja pomogłem wam uciec.
- Sądzę, że tak będzie najmądrzej Stone.- mruknęła aurorka.
Stone? Kiedy ostatnim razem nazwała mnie Stone..?
- Niech wam będzie.- mruknąłem od niechcenia i ruszyłem zaraz za Shackleboltem.
Tylko niech nie myślą, że coś powiem.

Rachel
Wiosna przybyła bardzo szybko w tym roku. Nie zdążyłam do porządku mrugnąć, a kwieceń- wraz z nowymi okropnymi informacjami na temat działalności Czarnego Pana, przybył bardzo szybko. Głowiłam się nad tym jak można zaradzić dalszej jego egzystencji. Niestety, do tego były potrzebne informacje od Slughorna dotyczące pytania Riddle'a, które chłopak zadał nauczycielowi za czasu swojego uczęszczania do Hogwartu, a którego czarodziej zręcznie unika. Próbowaliśmy z Harrym podejść Profesora na wszystkie możliwe sposoby. Nawet przypadek domniemanego otrucia Rona nie zdziałał nic w tej kwestii, poza złamaniem serca Lavender. Byliśmy bezradni, do czasu...

Przemierzałam korytarze Hogwartu, myśląc o temacie wypracowania na numerologię, dopóki nie zauważyłam, że z drugiego końca wybiega Harry, a za nim Ron i Hermiona. Gryfon był podekscytowany tak mocno, że jego przyjaciele mieli problemy z dogonieniem chłopaka.
- Rachel, musisz iść ze mną.- odparł pośpiesznie Harry i mocno złapał za moją rękę, gwałtownie ciągnąc mnie za sobą.
Próbowałam dowiedzieć się o co chodzi, ale Gryfon kompletnie mnie zignorował. Nie miałam wyjścia, więc starałam się mu dotrzymać kroku.
Naszym celem okazał się pokój wspólny Gryffindoru, gdzie również zostałam wciągnięta, a siłą rzeczy nigdy nie powinno mnie tam być. Jednak widząc zacięcie na twarzy Harry'ego, uznałam że zakaz ten może poczekać.
Chłopak puścił moją dłoń, poszedł do pokoju i kazał nam zaczekać.
- Hermiono, o co chodzi?- spytałam się Gryfonki, gdy tylko domniemany osobnik zniknął za drzwiami swojego dormitorium.
- Nie mam pojęcia Rachel. Rozmawialiśmy o Slughornie, a jemu nagle odbiło.
- Szczęście! Wystarczy odrobinę szczęścia!- krzyknął zielonooki, zbiegając po schodach. W jego dłoni, zauważyłam mały flakonik w kształcie odwróconego trójkąta.- To mi pomoże.
- Co to jest Harry?- spytałam, odprowadzając go wzrokiem.
- Felix Felicis.- odpowiedział.- Płynne szczęście.- dodał po czym bez namysłu odkorkował flakonik i wypił całą jego zawartość.
W przeciągu kilku sekund wyraz jego twarzy zmienił się w bardzo zdeterminowany, odniosłam nawet wrażenie, że emanowała od niego pewność siebie. Niecodzienny widok.
- I jak...? Jak się czujesz?- spytała Hermiona.
- Doskonale.- odparł Harry z szerokim uśmiechem.- Serio doskonale.- wstał, a my za nim.
- Pamiętaj. Slughorn zwykle je wcześnie, idzie się przejść, a później wraca do siebie.- przypomniała Hermiona.
- Jasne...- odrzekł radośnie Harry.-... to idę do Hagrida.- dodał, a później szybko ruszył w stronę drzwi wyjściowych.
- Co?!- wrzasnęłam i pobiegłam za nim.- Miałeś iść do Slughorna, tak jak się umawialiśmy.
Złoty chłopiec odwrócił się na pięcie i spojrzał na mnie przytłumionym wzrokiem, jego źrenic były nienaturalnie powiększone.
- Niby masz rację, ale mam teraz taką myśl, żeby iść do Hagrida, że akurat, akurat właśnie tam powinienem się znaleźć, rozumiecie?- spytał głośno.
- Nie.- odparliśmy zgodnie.
- Ale po co te nerwy, wiem co robię. Znaczy, Felix wie.- odpowiedział szybko i przeszedł przez drzwi, przy okazji pocierając się "przypadkowo" o Ginny, wchodzącą do Pokoju wspólnego Gryffindoru.
- Lepiej też pobiegnę.- rzuciłam na odchodne, i ruszyłam za chłopakiem.

- Harry! Harry, zaczekaj na mnie.- krzyczałam za czarnowłosym, a on po raz kolejny mnie zignorował, nienawidziłam tego, a mimo to starałam się dotrzymać mu kroku tak długo, aż nie dobiegłam w Cieplarni numer 3, gdzie hodowano rzadkie i drogie składniki do eliksirów.
Tam również znalazłam Harry'ego, rozmawiącego z Profesorem Slughornem.
- Z ogólnych obserwacji. Rozglądał się pan, podskoczył kiedy wszedłem... a to liście tentakuli, bardzo cenne, pawda?- spytał chłopak, nawet nie dostrzegając mojej obecności.
- 10 galeonów za liść, jak się znajdzie kupca.- odparł Czarodziej.- Nie żebym zajmował się pokątną sprzedażą, ale tak słyszałem. Mnie one są potrzebne wyłącznie do prowadzenia lekcji.
- Aha.- westchnał Harry- Te rośliny zawsze mnie odrobinę przerażały.- dodał i po chwili oddalił się od profesora.
- A właściwie jak wyszedłeś z zamku Harry? - zapytał za nim, a ten się odwrócił.
- Przez drzwi frontowe, idę się spotkać z Hagridem, to mój przyjaciel i chcę mu złożyć przyjacielską wizytę.Więc jeśli Pan pozwoli, to już sobie pójdę.- odparł i szedł dalej.
- Harry!- zawołał po raz kolejny zdołowany Slughorn.
- Coooo?- spytał, przeciągając ostatnią literę.
Zachowywał się tak jakby właśnie uciekł z Świętego Munga.
- Zaraz się ściemni, chyba nie sądzisz, że pozwolę Ci chodzić samemu po błoniach o tej godzinie.
- No to niech Pan idzie razem ze mną.
Slughorn tylko rozejrzał się dookoła, a gdy mnie zobaczył, nawet nie zdziwił się moim towarzystwem. Jedynie co zrobił, co otworzył szerzej oczy, a potem mruknął.
- Do widzenia Panno Trust.
Byłam tak zdołowana, że nie wiedziałam co miałam robić. Odprowadziłam tylko wzrokiem energicznie poruszającego się Harry'ego i próbującego dotrzymać mu kroku Slughorna.
Nawet za nimi nie podążyłam. Wiedziałam, że Gryfon sobie poradzi, dlatego udałam się z powrotem
do Hogwartu, aby móc uspokoić nieco Rona i Hermionę.
Gdy wyszłam z Cieplarni, miałam dziwne przeczucie, że coś mnie obserwuje. Zaniepokojona rozejrzałam się dookoła. Nikogo nie dostrzegłam, dlaczego ruszyłam szybciej przed siebie. Nie wiem czego się obawiałam, ponieważ byłam na terenie Szkoły, a tutejsze zabezpieczenia uniemożliwiały przedarcie się do środka żadnym niepowołanym osobom. Miałam nadzieję, że to jakiś pierwszoklasista robił sobie żarty.
- Psss. Rachel...
Rozejrzałam się dookoła, próbując zlokalizować źródło szeptu, ale nadal nic nie dostrzegłam.
- Tutaj.- usłyszałam jeszcze raz.
Spojrzałam w tamtą stronę. Pomiędzy dwoma wijącymi rzeźbami smoka zauważyłam znajomą sylwetkę. Natychmiast ruszyłam w tamtą stronę.
- David? Gdzie się podziewałeś?- spytałam podbiegając do niego.
- Nie mam za dużo czasu Ray.- przerwał, rozglądając się dookoła.- Musimy porozmawiać o mojej siostrze.
- O twojej siostrze? Nie rozumiem jak to.- odparłam, marszcząc brwi.
- O tej rozprawie. Zakon powiedział, że chcesz ją postawić przed Wizengamotem.
- Złamała magiczne prawo, podszywając się pode mnie. Należy jej się.
Chłopak po raz kolejny rozejrzał się wokół.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł.- chłopak spojrzał na mnie poważnie.
- David, jeśli próbujesz mnie namawiać, żebym zostawiła tą sprawę to mówię stanowcze nie. Tylko popatrz co jej kumple mi zrobili.- pokazałam mu ręce na których do dziś noszę świadectwo licznych tortur przeprowadzonych na mnie.- O reszcie ciała i moim późniejszym stanie psychicznym nawet nie wspomnę.
Ślizgon zajrzał na moje dłonie i przez kilkanaście sekund wpatrywał się w nie bez słowa.
- Nie próbuję cię do tego namawiać Rachel.- jego głos ściszył się o kilka decybeli.- Zakon uważa, że Szmalcownicy chcą zataić sprawę, a sama Stella uciec od sprawiedliwości.
- I Zakon Ci o tym opowiedział?
- Nie musiał.
Pokiwałam bezradnie głową.
- Czy to w kwaterze się ukrywasz? Czyli do Hogwartu już raczej nie wrócisz?
- Nie, nie mogę teraz. Wiele osób chce mnie zabić, a ciebie dopaść. Stella nadal działa przeciwko tobie i raczej też odpuści szkołę.- spojrzał mi w oczy.
- Stella mi nic nie zrobi jak zostanie skazana.- próbowałam wrócić do tematu.- Do czasu rozprawy, tu jestem bezpieczna, ty też byś był.
 - I tak nie wygrasz, a tylko będziesz mieś kłopoty.- opowiedział, ignorując moje stwierdzenie.- Pomyśl. Nie lepiej zostawić tej sprawy i poczekać, aż sama zostanie oskarżona o śmierciożerstwo?
- Wygram, jeżeli i ty zgodzisz się złożyć zeznania.
David przez chwilę myślał, ale później tylko pokręcił przecząco głową. Wiedziałam, że chłopak jest zbyt związany z rodziną. Byłam głupia sądząc, że stanie przeciwko siostrze. Bardzo się na nim zawiodłam, ale czy mam prawo stać między rodzeństwem...?
- Muszę już iść. Przemyśl to jeszcze raz.
Rozległ się głośny huk, a Ślizgona już nie było.


Harry'emu w końcu udało się zgłębić mroczną tajemnicę nieśmiertelności Czarnego Pana. Po rozmowie z Dumbledorem, nikt z nas nie mógł uwierzyć jakim brutalnym sposobem Tom stał się niemal nieśmiertelny. Horkruksy- bo tak nazywały się przedmioty w których Voldemort ukrył części swojej duszy, znajdowały się nie wiadomo gdzie i były nie wiadomo czym. Wiedzieliśmy tyle, że
posiadacze tych przedmiotów wcześniej musieli zginąć, najpewniej przez zaklęcie Avada Kedavra.
Dowiedzieliśmy się również, tego, że dwa horkruksy, w tym pierścień i dziennik, zostały zniszczone, a pozostało ich tylko pięć. Dumbledore od dłuższego czasu poszukuje przeklętych obiektów, tak też natrafił na ślad kolejnego z nich, dlatego poprosił Harry'ego o pomoc. Ja również chciałam pomóc, ale Dyrektor nie chciał, aby narażało się na to więcej osób niż jest to potrzebne. Nie potrafiłam się pogodzić z faktem, że Czarodziej wybrał Gryfona, tak jakbym była gorzej przygotowana do walki, a tak nie było. Jednak mimo odrzucenia moich chęci, nie potrafiłam się przeciwstawić staruszkowi. Dlatego dostałam inne zadanie, zostałam wytypowana, aby o całej sytuacjo opowiedzieć Profesor Trelawney. Nie rozumiałam dlaczego miałam to robić i dlaczego pierwszą osobą, którą miałam powiadomić była właśnie nauczucielka wróżbiarstwa. Nie, nie podważałam jej kompetencji, ale przez całą drogę miałam dziwne wrażenie, jakoby miało to głębszy sens.
Przeszłam przez Wieżę Północną i udałam się na klatkę schodową. Minęłam tabliczkę z napisem "Sybilla Trelawney", po czym wspięłam się po drabinie. Takim też sposobem znalazłam się w klasie z wróżbiarstwa, przypominającą trochę starą herbaciarnię.
Rozejrzałam się dookoła, klasa była usłana mrokiem, a tylko gdzieniegdzie padało światło świec, pomieszane z blaskiem wschodzącego dopiero co księżyca.
- Profesor Trelawney? Jest tutaj Pani?
Gdzieś z kąta pomieszczenia zauważyłam niewyraźny, poruszający się cień. Przestraszyłam się, gdy w jednym momencie kilka świec zgasło. Cień był coraz bliżej, a ja, gdyby nie to, że po chwili zauważyłam w tej postaci, posturę Profesor, uciekłabym gdzie pierz rośnie.
- Panna Trust, w końcu.- odparła tajemniczo nauczycielka i wskazała krzesło na którym najpewniej miałam usiąść.
Zrobiłam to, dopiero później zauważyłam, że wieszczka wyglądała gorzej niż zwykle. Zamglony wzrok prześwitywał spoza jej dużych, okrągłych okularów. Włosy jak dotąd opuszczone na ciało, tym razem były zaniedbane i tłuste. Jedyne co się nie zmieniło to wiele błyszczących ozdób na dłoniach, jednak i to nie potrafiło ukryć mocno drżących dłoni.
- Czy wszystko w porządku?- spytałam.
- Jak najbardziej.- odparła błogo.- Widzę, że jesteś niespokojna i rozedrgana.- nachyliła się nade mną, wtedy poczułam smród starej cherry.
- Jestem tu z polecenia Dumbledore'a.
Ręką przykryłam lekko nos. Nigdy nie przepadałam za alkoholem.
- Ależ wiem kochanie.- odparła spokojnie, po czym podała mi kubek z, o dziwo napełnioną kawą, wylewając przy okazji kilka kropel na moje spodnie.
- Parzy.- odchrząknęłam.
Profesor zignorowała moją skargę, spojrzała w dół i przez dłuższy okres czasu w milczeniu wpatrywała się w piankę.
Nie wiedziałam, co miałam w tym wypadku zrobić. Nie chciałam tracić czasu, a z drugiej strony profesror Trelawney kilka razy ostrzegała, że nie wolno jej przeszkadzać, do to zbija ją z tropu i robi się nieprzyjemna. Nie żebym jej wierzyła, ale wolałabym tego nie sprawdzać.
- Tylko spójrz.- burknęła,
Zrobiłam to, a moim oczom ukazał się dziwny znak, który powstał na pianie.


Nie wiem czemu, ale uznając, że był ważny przekaz, niemal od razy wolną ręką sięgnęłam po najbliższą rolkę pergaminu i piórem przerysowałam tajemniczy znak. Jeszcze przez chwilę wpatrywałam się w piankę, a gdy symbol okazał się ledwo dostrzegalny, poczułam dziwny niepokój.
Usłyszałam huk, od razu spojrzałam w tamtą stronę.
Dech zaparł mi w piersiach, kiedy zauważyłam, że Czarownica zaczyna się dusić. Oplatała szyję ręką i cała drżała, wydając przy tym okropne odgłosy.


Serce biło mi bardzo szybko, a mroźny prąd przeleciał mi po plecach. Próbując wyregulować oddech, powoli wstałam. Był to budzący strach widok, ale mimo to wolno podeszłam do kobiety, chcąc jej w jakiś sposób pomóc. Kiedy wyciągnęłam do niej rękę, szybko ruszyła w moją stronę i złapała mnie oburącz za ramiona. Wydałam z siebie stłumiony krzyk.

„Śmierć nadchodzi, zbliża się coraz bardziej, krążąc nad zamkiem jak sęp, coraz niżej... coraz niżej... "- powtarzała

Próbowałam ją uspokoić, chociaż nie wiem, czy tym sposobem nie chciałam uspokoić samej siebie. 

 "To właśnie jest ona, ta dla której pisana jest tajemnica,
ta której dobro i zło może okazać się nieoczywistym kluczem.
Ta, która będzie swoim własnym przeciwnikiem.
Ona sama wybierze sobie los godny jej pochodzenia...
Bo takie są bowiem reguły: jeśli wybiera życie, wybiera także śmierć."

Skrzywiłam się znacznie. Czy ona właśnie powtórzyła moją przepowiednię? Już nie wiedziałam co miałam myśleć. W tym momencie moje przerażenie ustąpiło nieposkromionej chęci ugaszenia ciekawości i dalszemu uczestniczeniu w tej przepowiedni. 

 " Połączona z przedmiotem tabu na wieki...
Chodź nie może cofnąć czasu i zmienić początku, to może zacząć dziś i stworzyć całkiem nowe zakończenie-eeeeeee."

Drżenie ustało, a Profesor Trelawney odzyskała panowanie nad ciałem. Nastała cisza, którą przerywał tylko szmer starego zegara i wiatr, który z niewiadomych przyczyn wzmógł się na zewnątrz.
Po chwili spokoju, kobieta spojrzała na mnie współczująco.
- Idź już i trzymaj się z dala o wieży Astronomicznej.- odparła spokojnie.
Z mieszanymi uczuciami, ale niemal natychmiast wykonałam polecenie.
Podczas drogi ruszyły mnie wyrzuty sumienia, zastanawiałam się czy aby zrobiłam dobrze zostawiając Profesor samą w takim stanie. Jednak, ona nie chciała mojej pomocy, chciała tylko abym trzymała się z dala od wieży Astronomicznej. 
Nie zamierzałam tam iść, mimo całego mojego sceptyzmu dotyczącego przedmiotu wróżbiarstwa i samej osoby nauczycielki, nie sądziłam, aby chciała mnie tylko nastraszyć. Sama wydawała się wstrząśnięta, tym co się z nią stało.
Z tymi myślami zeszłam kilka pięter niżej, kiedy to na dworze rozszalała się burza. Pioruny pojawiały się na niebie w zatrważającym piętrze. Miałam dziwne poczucie niepokoju. Przecież to zjawisko atmosferyczne nigdy nie symbolizowało czegoś dobrego.
Szłam spokojnie do dormitorium, kiedy to w głowie pojawiły mi się dziwne obrazy, jakby wspomnienia, ale nie moje...
Uklękłam, czując ten rozpierający ból w głowie.
Słyszałam również mgliste głosy, w tym jeden wyraźny. Nie rozpoznałam właścicielki, a z całą pewności była to kobieta.
Zakryłam twarz dłońmi, aby nad tym zapanować.
- Zrób to Draco! Zróóóób to!!!!- krzyczała kobieta. Bellatrix.
Obraz stawał się coraz bardziej wyraźniejszy, a ja nie odczuwałam już bólu.
- Nie!- krzyknął ktoś z boku. 
Był to Snape, podchodzący do wystraszonego Draco, który celuje różdżką w Dumbledore'a.
Gdzie Harry...?
- Severusie...- odzywa się Dyrektor, a inni śmierciożercy łącznie ze mną patrzą się na tą scenę w milczeniu.- Proszę.- dodaje spokojnie.
- Avada Kedavra!- krzyknął Snape.
Rozbryzgło się zielone, oślepiające światło, a martwe ciało Dumbledore'a wypadło z barierkę.
Niemal natychmiast zerwało mi się połączenie. Wystraszona aż podskoczyłam.




Czy to była prawda? 
Stałam na środku korytarza, analizując wszystkie wydarzenia. Nie potrafiłam się pozbierać. Zamiast wybiec na zewnątrz i zobaczyć czy rzeczywiście była to prawda...
Nogi zrobiły mi się jak z waty. Oczywiście, że to się stało... Fenrir Greyback przecież sobie tego nie wymyślił. Widział to... na własne oczy... a ja za nim...
Upadłam na ziemie i skuliłam się przy ścianie. Łzy naleciały mi do oczu, nie chciałam wchodzić, bałam się prawdy. Ukryłam twarz w dłoniach i cicho szlochałam.
Nigdy nie sądziłam, że wielki dyrektor Hogwartu, największe zagrożenie dla Czarnego Pana, zginie z ręki osoby, której najbardziej ufał.
Usłyszałam tylko kroki uczniów, schodzących po schodach, aby zobaczyć co się stało. 
Ja? Siedziałam...
Siedziałam bardzo długo, ale gdy tylko ręką otarłam pojedyncze łzy, przez okno stojące naprzeciwko mnie zauważyłam piękne białe światło. 
Wstałam, otrząsnęłam spodnie z kurzu i na drżących nogach podeszłam do okna.
Zajrzałam na dół, leżało tam ciało. Przy nim klękał Harry, na szczęście, jemu udało się przeżyć. 
Obok klękała Ginny i obejmowała chłopaka, aby dodać mu otuchy.
Spojrzałam na bok i dostrzegłam pełno świateł wydobywających się z różdżek. Wszyscy uczniowie i nauczyciele, mimo że zapewne płakali, skierowali swoje różdżki w górę i oświetlali cały plac zaklęciem "Lumos".
Było to piękne widowisko... piękne, ale usłane śmiercią.
Jednakże to światło zdołało odgonić diabelski symbol z nieba.
Wspólnymi siłami... o tak. 
Może będzie nadzieja na lepsze jutro...


Szablon wykonany przez Melody